Pij i umieraj z nudów z Natalią Siwiec i Warsaw Shore

Zbieramy się w obliczu nowej grozy - Ekipa z Warszawy wraca do domów bez kamer, za to Natalia Siwiec zaprasza ekipę filmową do siebie. Cóż nam pozostanie po #teamtrybson i czy aby na pewno rozbudowana i dobrze eksponowana klatka piersiowa miss Euro 2012 nauczy nas czegoś nowego o świecie? Sprawdzam.

Oto na scenę wkracza dzierlatka, metrykalnie między liceum a studiami. Gorzej z twarzą. Nieszczęsne dziewczę wygląda bowiem na 36 lat. Spojrzenie zmęczone takie i  raczej niezbyt bystre. Włosy wybielone chemicznie. Nienaturalnie opalona twarz, krzykliwy, kładziony szpachlą i pędzlem makijaż, mało gustowna sukienka, białe kozaczki na bardzo wysokim i bardzo skrzącym się obcasie. Boisz się momentu, w którym otworzy swą paszczę, lecz nie z powodu wiązanek bluzgów, jakimi dziewoja może Cię uraczyć. Zwyczajnie lękasz się, że próżnia panująca wewnątrz wessie cały wszechświat i nie będzie niczego. Niestety, ona się odzywa, a wtedy przeżywasz SZOK oraz NIEDOWIERZANIE.

Dziewczyna pełnymi, wielokrotnie złożonymi zdaniami opowiada ci w przystępny i dowcipny sposób o tym, jak niesamowity okazał się fakt, że Karl Weierstrass dowiódł wreszcie twierdzenie o aproksymacji wielomianami funkcji ciągłych oraz jak fantastyczne potrafią być związki między algebrą operatorów i teorią węzłów. Przekonujesz się, że jej wygląd determinuje jedynie środowisko, w jakim musi żyć na co dzień, umysł zaś ma wielki i piękny. Nie no, błagam! To się nie zdarza w realu, takie bajki to mogą w Bollywood sprzedawać, okraszając wszystko dwudziestoma piosenkami i serią wymyślnych układów tanecznych. Tym bardziej dziwiła mnie fala "szoku i niedowierzania" oraz załamywania rąk, jak też diagnoz, jakobyśmy mieli do czynienia nie z ludźmi, a ze specyficznym, lżejszym, bo wydrążonym wewnątrz rodzajem cegły - gdy na antenę MTV weszły pierwsze odcinki Warsaw Shore .

Są gąski, jest imprezka - tak to idzie

Polska wersja popularnego amerykańskiego Big Brothera epoki hasztagów i piętnastej fali rewolucji seksualnej oferowała wszystko to, co tygryski lubią najbardziej. Oto mamy grupkę młodych osób. Są dziewczęta o wyraźnie małomiasteczkowym sznycie - takie, przy których te miastowe czują się mądrzejsze, lepiej umalowane i doskonale ubrane, a jakby tego było mało, bardzo cnotliwe i wyjątkowo skromne. I te dziewczęta telewizyjne, one świetnie potwierdzają stereotypy. Mają niewyparzone gęby i tandetne ciuchy, żyją szybko, kochają gwałtownie, klną, upijają się, biją i całują. Są też i chłopcy, równie unurzani w stereotypach: lowelasy, co to rwą dupery i biorą je do bzykalni, napakowani maczo z gadką cwaniacką, a wszyscy narwani i napaleni. I wszyscy tak przewidywalnie grają swoje role, że aż strach. Zwyczajnie idą po Oskara etykietek, robiąc dokładnie to, czego niby nie chcieliście widzieć w telewizji, a jednak patrzycie . Szlajają się po jakichś tandetnych klubach z odpustową muzyką taneczną, piją na umór, pieprzą się dziko i rzucają zabawne grepsy, przepraszam, bon moty, które chcecie powtarzać z uśmiechem na ustach. Wszystko po to, żebyście się napatrzyli i pobiegli powiedzieć: "nie chcę tego widzieć, co za pustaki, telewizja schodzi na psy, W KTÓRĄ STRONĘ ZMIERZA ŚWIAT?! ". Spokojna głowa, w tę, co zawsze.

Wielkie mi odkrycie, łatwo tutaj sobie pożiżkować (pozdro Slavoj) i kreślić parabole, paralele i inne fantasmagorie, sugerować naturalne przedłużenie wielowiekowej tradycji paczaizmu , sugerować analogię między walkami gladiatorów, publicznymi egzekucjami, chodzeniem na pokazy brodatych kobiet i karłów zrośniętych garbami - to banał. Tak jak kliszowe reakcje zbulwersowanych internautów. Z całej tej opowieści o Ekipie z Warszawy , o tych gąskach, o szpachlowaniu i o dumie z zyskania ksywki po jednej z najsławniejszych aktorek porno - najbardziej bawi, smuci i przeraża jednocześnie jedno: na Zachodzie były ekipy z miejsc uznawanych za prowincjonalne siedliska obciachu, u nas uznano najwyraźniej, że siedliskiem takowego zła wszelkiego i fontanną kiczu jest sama Warszawa. Dziękuję. Do widzenia.

Znam ludzi, którzy ekscytowali się kolejnymi odcinkami Warsaw Shore tak, jak ich rodzice podniecali się dostępnością papieru toaletowego w supersamie, ale do cholery, ten serial jest zwyczajnie nudny i przewidywalny w swym skandalizowaniu. Któż więcej wygrał? Czy ci, co za darmo takie rzeczy oglądają napawając się swą wyższością intelektualno-estetyczną, czy może ci, co za hajs tam robią za stańczyków, by po wszystkim wsiąść w pociągi do swych domów rodzinnych i pławić się w sławie? Nieistotne staje się to, czy sława jest dobra czy zła, ważne jest komu płacą za drinki przy barze, gdy wjeżdża do klubu.

Natalia Siwiec ma już inne problemy. Pierwsza dama maści do wybielania miejsc rzadko odwiedzanych przez promienie UV-A i UV-B, miss Euro 2012, zwolenniczka odsłaniania wszystkiego, zaprosiła nas, wszystkich poddanych, ludzi maluczkich i niesławnych - w swe skromne progi. Gdy Team Trybson i inne Teamy odjechały już na dobre, a Warsaw Shore pogrążyło się w chwilowym odpływie, Pani Siwiec pokazała, jak wygląda prawdziwe (aha) i niewyreżyserowane (mhm) życie. Życie godne ludzi znanych z tego, że są znani. Aspirując do miana polskiej Kim Kardashian , zaoferowała reality show stylowo łączący elementy MTV Cribs , z prawdziwym melodramatem godnym scenariusza sióstr Bronte albo Wirginii Wolf. Nie no, żartuję przecież.

Splendor uszanowano i szare kozaki - witajcie w świecie Natalki

Program o wdzięcznej, skromnej i swojskiej nazwie "Enjoy the viev <3 Natalia Siwiec " zawarł wszystkie kluczowe elementy dobrego reality show. Jest Natalia - postać teoretycznie już dobrze poznana zewnętrznie i wewnętrznie, jest jej mąż występujący w roli generatora bon motów w stylu "zestaw śniadaniowy: dwa jajka na siedząco i parówka na stojąco ". Jest intymna atmosfera mieszkania, w którym bywa słodko i seksi, ale też nerwowo, gdyż Natalia i jej Pan Mąż wyzywają się od ufoludków i rzucają talerzami w sposób dynamiczny, by dźwięk został dobrze zarejestrowany. W tym ich intymnym świecie pojawiają się teoretycznie barwni goście, ot choćby taki Red , nasz Chorwat w świecie amerykańskiego rapu. Być może nie znasz tej znanej osoby, a może wręcz przeciwnie - pamiętasz doskonale, gdy Ernest prowadził MTV Squad . Spokojna głowa, teraz poznasz go jako tego grubasa, który biega z kilogramem kostek lodowych w majtach krzycząc, że ma siusiaka jak krewetka w Bałtyku.

Ważnym elementem tego programu jest ciekawa postać znikąd, a w zasadzie z internetu. "To taka przyjaźń XXI wieku" mówi Natalia zapraszając sobie koleżankę poznaną dzięki Instagramowi. Nowa znajomość to nowy seks, ale też pewne zgrzyty natury ekologicznej. Są więc ludzkie dramaty, gdy koleżanka z Instagrama nie może sobie kupić futerka, są też chwile pełne emocji, gdy na imprezę wjeżdża policja. Istotna sprawa - koleżanka nie mówi poprawnie po polsku, co może zagwarantować dodatkowy rozgłos i potencjalną szansę na wykorzystanie praw autorskich do oryginalnego programu GPS.

No dobra, niby wiele się zdarza w tym pięknym serialu i wszystko jest takie cudowne - począwszy od symbolizujących splendor i elegancję z duszą piesków chihuahua, skończywszy na sugerujących nienaganny gust, niepozbawiony pierwiastka swojskości elementach, takich jak apartament z kuchnią, w której zauważamy chromowaną klapę od piekarnika. Warszawa jest tu taka bardziej w stylu "szampan na śniadanie", niż "chlańsko i ruchanie", a jednak wciąż nic nie bangla. Nie śmiejesz się z tego, z czego zaplanowali, że śmiać się będziesz, nie przeraża cię ta tania rozpusta, ta przesada, hedonistyczne zatracanie się w tu i teraz i ten blichtr. Cała ta pogoń za skandalem i usilna próba "jazdy po bandzie " kończy się tym, że po dwudziestominutowym odcinku sapiesz ze zmęczenia bardziej, niż po wykonaniu szóstki Weidera. Ziewasz, nudzisz się i pytasz gdzie się podział mięsny jeż? Już nie ma go. On odszedł gdzieś (tra la la). Już nie ma dzikich plaż. Jest tylko sushi pozbawione wasabi i świnia z oberwanymi uszami.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.