Jedna matka, dwoje dzieci i jeden wypad za miasto. Czy uda się wypocząć?

Ten plan brzmiał złowieszczo. Im bardziej o nim myślałam, tym bardziej był groźny, bo cóż może się zdarzyć podczas matczyno-dziecięcego wyjazdu weekendowego do eleganckiego dworku? Oczyma swej ponurej wyobraźni widziałam straty moralne i finansowe poczynione przez moje, dość żywe, potomstwo. A jednak! Przeżyliśmy, atrakcji nie brakowało, co więcej wróciłam do domu w stanie lepszym, niż z niego wyjeżdżałam.

Zacznijmy jednak od początku. Scena pierwsza, ujęcie pierwsze: rozmowa z przełożoną na temat wyjazdu. "Zwariowałaś? Nie bierz chłopa! " - tak powiedziała. Z redaktor naczelną nawet nie zamierzałam polemizować, skoro przykaz był jasny - to wyjazd dla matek z dziećmi. Tylko że moje dzieci są takie charakterne, że teoretyczna wizja konfrontacji nas - typowej postrzelonej trójki z idealnymi rodzicami i ich zdyscyplinowaną, dobrze ułożoną i elegancko ubraną progeniturą napawała mnie lekkim zdenerwowaniem. Dodatkowo był to wyjazd w gościnę. Właściciel Dworu Droblin zaprosił nas, byśmy poznali i docenili możliwość wypoczynku. To dla dziennikarzy trudna sytuacja. Nie mamy obowiązku rekomendowania czegokolwiek, a z drugiej strony co, jeśli będzie miło i napiszemy, że jest miło? Wszyscy zaraz się rzucą do gardeł, powiedzą "Ooo, a ile wam zapłacili? ". Otóż jeśli myślicie, że nie wyszłam z łóżka w dniu wyjazdu, dopóki na moim koncie nie znalazło się okrągłe 10 000 zł - jesteście w błędzie.

Pojechałam, bo to rzadka okazja, by z powodów zawodowych skorzystać z relaksu, a ten był mi potrzebny. Ostatnich kilka tygodni dało mi w kość zdrowotnie. W takich sytuacjach nawet doba, spędzona z dala od codziennego zachrzanu, jest bezcenną zdobyczą. No i koniki. Państwo nie wiedzą, ale dawno, dawno temu, w odległej galaktyce byłam nastolatką należącą do sportowego klubu jeździeckiego. Powiem wprost - ci, którzy  zaoferowali ten wyjazd przekupili mnie szansą powrotu (choćby kilkuminutowego) w siodło po szesnastu latach przerwy. No cóż. W ten sposób porzuciwszy szacownego pana małżonka na niewiele ponad dobę, wyruszyliśmy w stronę Droblina.

Scena druga, trzecia i czwarta: jazda busem, zabawianie dzieci, zalane wodą siedzenie, przebieranie Najmłodszej w suche ciuchy, nuda panie, nuda, typowe Węcławki na wycieczce. Dobra, przejdźmy do sceny dziesiątej, w której główna bohaterka słyszy z ust swojej trzyletnej córki bolesną prawdę. "FUUUU! Śmierdzi tu koniem " oraz "nie chcę kolorowanki z kucykami " i "nie chcę jeździć na koniu, wolę na kręciołkę ". To na szczęście była nieprawda. To znaczy to, co mówiła córka. Szybko bowiem okazało się, że prawdziwe konie, w odróżnieniu od zabawkowych i narysowanych - są super. A trenerzy z Droblina mają dobrą rękę do dzieci. A może to dzieci maja dobrą rękę do trenerów? Zarówno Starszy, jak i Najmłodsza nie zamierzali schodzić z siodła, a ja, jak przystało na wyrodna matkę, przebierałam nogami - no ja chcę, ja chcę! Dajcie i mi!

Mamo, ja jadę dalej.

Kolejne ujęcie . Spokój, nie ma dzieci, główna bohaterka nie panikuje, główna bohaterka patrzy w ogień i pije kolejną szklankę grzanego wina. Przy kominku siedzi - stąd ten ogień. Dzieci na warsztatach siedzą - stąd ten spokój. Relaks, słodkie nieróbstwo. Zdarza się za rzadko, pewnie dzięki temu smakuje tak wspaniale.

Jedyna słuszna rozgrzewka.

Kilkanaście godzin później ... Siedzę na koniu. Na zewnątrz złota polska jesień, ale tutaj mają krytą ujeżdżalnię, więc deszczu, rób co chcesz! Dla dzieci jest też sporo zajęć dodatkowych i chociaż musieliśmy wykreślić z listy łowienie ryb (ryzyko przywiezienia glutów i gorączki, zamiast zdobyczy z jeziora okazało się zbyt duże), wóz drabiniasty też musi poczekać na inną okazję - nie było nudy. Za to w kolejnym ujęciu w kadrze pojawiła się dworska kuchnia. Dwóch kucharzy, rozgrzane palniki, ostre noże, maszyny do mielenia i całe stado dzieci. Brzmi, jak doskonała scenografia do horroru gore. Jako matka diablo ciekawskich dzieciaków nieustannie słysząca pytania pokroju "czy one tak zawsze (biegają, mówią, śpiewają, skaczą, robią po swojemu)?" napisałam już nawet zgrabną serię czarnych, ociekających dziecięcą krwią scenariuszy. Na szczęście żaden nie został tym razem zrealizowany. Wspólne warsztaty kulinarne wypadły genialnie.

Lubimy gotować, zwłaszcza regionalne przysmaki.

Tu , obok szefa kuchni, ważne było towarzystwo. Dobraliśmy się jak w korcu maku, dwie ciekawe babeczki, z którymi przy wspólnym pichceniu rozmawiałyśmy sobie o rzeczach najróżniejszych, bo mnie to, cholera, zawsze ci ludzie interesują. A dzieciaki, nawet te małe, spisywały się świetnie. Wspólnymi siłami przygotowaliśmy kilka dań z regionalnej kuchni, sok wieloowocowy z własnoręcznie obieranych produktów, pierogi, racuchy i makaron. Pierwszy raz od kilku tygodni gotowanie znów mnie cieszyło. Z perspektywy wetkniętego między stawy, las i wciąż jeszcze kipiące zielenią łąki dworku wszystko wydawało się jakieś takie łatwiejsze.

Siedząc w Droblinie z dzieciakami poczułam, że to właśnie chcę w życiu robić. Być Hrabianką , siedzieć przy kominku i czytać książki, jeździć konno, a w wolnych chwilach pisać, albo odwiedzać służbę w kuchni i łaskawie gotować z nimi. Tak, piszę to nieco ironicznie, owszem, jest w tej ironii nutka prawdy.

Mości Hrabino, tęcza gotowa, naniesiona na nieboskłon.

Szerokie ujęcie, tętniąca życiem metropolia. Zbliżenie na matkę z dwójką dzieci wytarabaniających się z busa. Ech... nie było mnie tu aż 31 godzin. To wystarczyło, by naładować akumulatory! Czułam, że mogę znów wziąć się ze światem za bary, że napiszę nie jedną, a dwie, trzy, a nawet cztery książki! Psze pani, ja nawet zaraz mogę nie tylko przeprowadzić, ale spisać, zredagować i autoryzować sto wywiadów - polskich i zagranicznych. Hurra! To działa! A dzieci? Były przeszczęśliwe.

W zasadzie tu mogłyby wjechać napisy końcowe , "dziękuję Dworowi Droblin za użyczenie pięknych scenografii i niezastąpionej kadry". Ha - nie tak szybko.

Scena finałowa. Jest noc, nie mam siły, cholera jasna! Od powrotu z małego droblińskiego edenu minęło ledwie siedem godzin, a ja roztrwoniłam już całą pozytywną energię. Moje bateryjki już rozładowane. Całkiem sflaczało bungee, cytując bohaterów Wallace`a i Gromita. Chyba muszę tam wrócić po więcej. Nadal nie skorzystałam z wycieczki rowerowej nad Bug. Nadal nie zrobiłam choćby 1/10 tego, co kiedyś robiłam podczas treningów jazdy konnej. Nadal dzieci nie nacieszyły się w pełni tym, że mogą bezpiecznie urzędować w dworskich wnętrzach. Ach! Mam wreszcie jeszcze sto pytań do właściciela, wiecie, bo to ciekawy człowiek. Zanim kupił i odremontował niemal doszczętnie zrujnowany dwór w Droblinie, miał własny młyn, wcześniej był właścicielem tłoczni oliwy i miał jeszcze kilka innych, ciekawych przedsięwzięć na koncie. Dobra, a te racuchy?! O nie! Mimo, że starałam się, jak na Hrabiankę przystało, nie obżerać pierwszym podanym daniem, te małe, apetyczne racuchy nie zmieściły mi się już w brzuchu. Dramat polskiej dziennikarki. A podobno bardzo smaczne. To pewnie dlatego akumulator padł tak szybko. Dobrze, że mam zdjęcia i nadzieję, że może jeszcze się uda wrócić. Wy też możecie sprawdzić to miejsce .

Takie tam, końskie czułości.

Wjeżdżają napisy.

Więcej o:
Copyright © Agora SA