Co ja zjadam na kolorowo. Oraz: co gotuję, a nie zjadam

Cześć, fani gotowania i innych mrocznych praktyk magicznych! Zakładam, że oparzenia po naszym ostatnim spotkaniu z przedwiecznym piekarnikiem już zeszły, wszelkie zacięcia i skaleczenia wywołane przez kontakt z nożem się wygoiły i mogę Was znów zagonić do garów.

Jesień, jesień, złote liście spadają z drzew ... jak śpiewali moi ulubieni przedstawiciele sceny teatralno-absurdalnej. Ale dla mnie jesień to też moment, kiedy dzieci chorują, czego osobiście nie lubię, bo to nudne i powtarzalne oraz jest to czas, kiedy na moim targu pojawia się samotny sprzedawca z zaświatów, który przynosi zielone pomidory. A trzeba wam wiedzieć, że ze wszystkich źródeł trucizny, zielone pomidory są moim ulubionym. Dlatego dzisiaj będą zastępowały wino. Pokaże więc wam, jak czerpać radość z obcowania z zielonymi pomidorami. Najprostszy sposób wymaga posiadania w domu soli, cebuli, pietruszki, ostrego noża, miski i oczywiście zielonych pomidorów. Jednak uwaga! Ten prosty zestaw zawiera niespodziankę. Polega ona na tym, że jeśli chcielibyście przygotować i zjeść prostą sałatkę z zielonych pomidorów już dzisiaj, musicie szybciutko pobiec do najbliższego wehikułu czasu z siatą zielonych pomidorów, solą i miską oraz wykonać skok do dnia wczorajszego. Dlaczego? Aby sałatka była zjadliwa, pomidory najpierw należy pokroić w plasterki, jak o tu, na zdjęciu:

Na plasterki i do soli!

Następnie wrzucić do miski, zasypać duża ilością soli i pozostawić na 24 godziny. Pod wpływem solnych tortur pomidorki kruszeją, tracą wyjątkowo nieprzyjemny smak wierzbowego drewna, który nie dodaje im splendoru, oj nie, puszczają też soki. Soki te są kompletnie bezużyteczne. Jeśli jesteście typem praktycznej pani domu, zapewne poczujecie pokusę sprawdzenia, czy aby ten cenny roztwór soli i wody z zielonych pomidorów jednak nie nadaje się do picia - rozwieję wasze wątpliwości. Nie, nie nadaje się. Na kaca też nie. A zresztą pijcie, co ja będę wam bronić. Ludzie piją denaturat, dlaczego więc woda z zielonych pomidorów miałaby być gorsza. Ja jednak wylewam ją prostu do zlewu, skrawam drobno pietruszkę, siekam cebulkę, dodaję to wszystko do pomidorów i zjadam połowę zanim rodzina się zorientuje, że już gotowe. Kiedy chcę wyeliminować połowę potencjalnych konsumentów sałatki, dodaję do niej kolendrę i siekaną papryczkę chilli (dzieci nie lubią, jaka szkoda, NOT). Co jeszcze można dorzucić? Na przykład oliwę z oliwek, jeśli lubicie. Nieostrą paprykę, ale bardzo cienko skrojoną. Można tez wkroić  boczek, wszystko pokryć bitą śmietaną, a na górze ułożyć takie małe zawiniątko z rolmopsa ze śliweczką. Pytanie tylko, czy to się będzie dało zjeść, nie wiem, nie próbowałam. Ja pozostaję przy wersji bazowej, bez śledzi i bitej śmietany.

Drugi sposób na spotkanie z zielonymi pomidorami podrzucił mi Paweł. Zaimponował mi tym totalnie, bo dotychczas znałam go wyłącznie jako genialnego muzyka elektronicznego, fana dobrej grafiki i przemiłego kierowcę.

 

Więc przepis Teielte zakłada użycie zasolonych, skruszałych zielonych pomidorów (na przykład kilograma). Należy dodać trzy łyżki miodu i rozdrobnioną gałązkę świeżego rozmarynu. Zostawia się to na dwie godziny, a już po 60 minutach podjada się trochę, żeby sprawdzić, czy aby się nie zepsuło, eeee, tylko tak, żeby za kolejne 60 minut zostało coś jeszcze dla innych. A zresztą. Bądźmy egoistami, nie mówmy nikomu, że robimy pomidory w miodzie z rozmarynem i przeprowadźmy na sobie eksperyment pt. "co będzie, gdy zjem to wszystko na raz, a potem położę się na kanapie z książką i gorzką herbatą".

Witaj miodzie, poznaj zielonego pomidora, będziecie do siebie pasować

Dobra. Czas na zmianę wystroju. Teraz będziemy gotować zupę, której zdecydowanie nie da się zjeść samemu. Zupa jest kukurydziana i można ją gotować w dwóch wariantach. Na bogato: ze świeżych pomidorów i kukurydzy mrożonej (chyba, że jesteście dzielnymi kuchareczkami i będziecie okrawać kolby z ziarenek, go get them gal!). Niestety, na moim koncie bankowym mamy dzisiaj gościnne występy zespołu Pustki, a w duszy gra mi Furia, więc będzie wersja tania i szybka:

2 puszki kukurydzy

1 puszka pomidorów (mogą być całe, mogą być krojone)

2 łyżki koncentratu

1 cebula

Łyżka masła

Grzanki.

Zaczynamy banalnie. Siekamy cebulę, nie musi być drobno.  W garnku roztapiamy łyżkę masła i wrzucamy tam nasze białe, śmierdzące, przyprawiające o łzy złoto (znaczy się cebulę), czekamy, aż suka zblednie, potem patrzymy jak robi się przezroczysta, wreszcie mięknie totalnie. Wtedy garnek zdejmujemy z ognia, dorzucamy pierwszą puszkę kukurydzy (bez tej parszywej zalewy! Pamiętajcie!) chwytamy za blender i rozcieramy to wszystko na pastę. Następnie nasz krem kukurydziano-cebulowy topimy w pomidorach i stawiamy całość znów na ogniu. Po około 30 sekundach zalewamy towarzystwo 0,75 litra wody. Jeśli jesteście bardzo niecierpliwymi kucharzycami, woda może być gotująca się, z czajnika. Do tego wrzucacie drugą puszkę (odcedzonej!) kukurydzy, AAAAA! I ten koncentrat też. Chwilę niech się pogotuje, można solić, można pieprzyć. A jak się wam nudzi, możecie zrobić grzanki. Z grzankami smakuje lepiej. Omnomnom. To jedna z moich ulubionych zup. I już jest gotowa.

Zdążyłam uwiecznić, a już prawie #zjadłabym

Chwila, moment! Miało być też o tym, czego nie zjadam, a jednak gotuję. Jak można się domyślić, jest to rzecz z mięsa. Nie jestem na tyle szalona i okrutna, żeby zmuszać większość do robienia tego, co robię ja, nawet nasz rząd tak nie robi. Dlatego swoim dzieciom serwuję często obiady zawierające mięso. Tym razem święto, mamunia zrobiła burgery. To prawdziwe wyzwanie, bo dzieci gardzą hamburgerami w bułce, zwłaszcza starszy gardzi i odrzuca. No trudno. Jako żyjemy z tym faktem. Raz na jakiś czas jednak zdarza się przemycić jakiegoś ściemnionego burgeropodobnego kotleta. Z wołowiny, albo - tak jak tym razem to miało miejsce - z piersi drobiowej mielonej:

800 g mielonej piersi z kurczaka

1 jajko

1 cebula

1 łyżka musztardy francuskiej

1 łyżka koncentratu pomidorowego

Garść otrębów owsianych

Cebula w kosteczkę, na masło i szklimy. Mięso do michy. Cebulę do mięsa. Do tego od razu natychmiast wbijamy jajko, dokładamy łyżkę tego i tamtego (czyli musztardy i koncentratu), mieszamy, wsypujemy garść otrębów, lepimy kulki, kładziemy na blachę i do piekarnika na 180 stopni (albo odrobinę MNIEJ, ale nie mniej niż 150) i czekamy. One nie mają tam wyschnąć na chleb krasnoludów, one mają tam leżeć spokojnie w czasie, kiedy odpoczywacie po gotowaniu i zbieracie siły na konfrontację z obiadem jedzonym w gronie rodzinnym. Sou, najłatwiej sprawdzić czy gotowe poprzez rozkrojenie jednego takiego koleżki, sprawdzenie, czy nie ma tam w środku, w jego sercu, surowego mięsa. Można też zjeść jednego, jak się jada. Jestem na tyle szalona, że tak przygotowane burgery podałam ostatnio nie z zieleniną i bułką, a z jajkiem sadzonym i fasolką po bretońsku. Można? Można. Rodzina była zachwycona, wszyscy żywi, nikt nie skończył w szpitalu. Dziękuję za uwagę. KURTYNA!

-

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.