Meblowe porno, czyli na co mi katalog IKEI

Cholera, znów to samo! Chociaż obiecywałam sobie, że przyjmę to na chłodno, po raz kolejny wpadłam jak osa w miód. Wystarczyło otworzyć skrzynkę i wyjąć z niej nowy katalog z IKEI. Nie, nie rzuciłam się na niego od razu, w windzie. Sesje z meblowo-designerską pornografią odbywam wyłącznie w domowym zaciszu.

Siedzę na podłodze, specjalnie mamy drewnianą, żadne tam dywaniki, wykładzinki, lubię to drewno i już. Siedzę więc i przeglądam. Najpierw szybko, nerwowo, oddychając płytko. Przerzucam strony, opycham się obrazkami, patrzę... Jakie to ładne! Jakie kolorowe! Gdyby ktoś spojrzał na mnie, gdyby zajrzał mi w oczy, a potem spojrzał na kogoś, kto właśnie ma dobry odlot po kokainie, a potem znów spojrzał na mnie, najpewniej nie zauważyłby różnicy.

Przyłapana na zbrodni.

Nie mam żadnego racjonalnego usprawiedliwienia dla siebie, mogę się wyłącznie zasłaniać tym, że po pierwsze nie oglądam kolorowych seriali i gazet kobiecych, więc zazwyczaj żyję z dala od baśniowego świata pełnego bjutiszotów i odpowiednio dopasowanych mebli, a po drugie lubię mieć ładnie. Siedzę więc i ćpam ten katalog. Patrzę na te meblościanki, które są uosobieniem wszystkiego, co lubię w designie, wszystkiego, za co wielbię Skandynawów w ogóle. Prostota, piękno i użyteczność, elementarne myślenie o drugim człowieku, także tym małym. To wszystko tam jest. To jest tanie (w porównaniu z innymi designerskimi firmami, zwłaszcza ze Skandynawii), to ma takie ładne kolory, no i jest tak fajnie sfotografowane. Ja wiem, że oni to wszystko sobie wykalkulowali na chłodno. Że ten pozorny nieład, ta ściereczka rzucona od niechcenia, a nie poskładana i równiutko powieszona - to wszystko ma pozorować normalność, że to taki ukłon w stronę nieperfekcyjnej pani domu. "Zobacz, u nas też zabawki czasem są rozrzucone po podłodze w kuchni, bo właśnie tacy jesteśmy, myślimy bardziej o dzieciach, niż o tym, by był idealny ład" .

Nie czytam już nawet tych opisów, one mnie nie interesują, zauważam tylko jak zmyślnie tekst wkomponowany jest w kadry, doceniam krój czcionki, te literki takie spokojne, budzące zaufanie. Nic do mnie nie krzyczy, że tanio. Nie musi, ja wiem, że będzie mnie na to stać. Oni wiedzą, że ja wiem, więc wszystko jest okej. Więc zdaję sobie sprawę ze wszystkich tricków zastosowanych przez speców przygotowujących ten katalog. I idę w to, jak ćma w ogień. Jest mi z tym dobrze. Łapczywie pochłaniam kolejne zdjęcia pokoi, patrzę jakie stoły, jakie krzesła. A jakie dywany! A te pościele, och jak ja bym się w tym tarzała! A te talerze inspirowane ręcznie malowanymi kaflami? CHCĘ TO! I te wszystkie tkaniny z folkowymi wzorami, bo lubię inspirowane ludową sztuką wzornictwo użytkowe. A jaki fajny stół dla dzieci, wiecie, taki z regulowaną wysokością. Mamy już biurko dla syna z taką regulacją - sprawdza się świetnie. Stolik by się przydał, bo zawsze to wygodniej. No i może jeszcze na przykład te urocze lampki - zwierzaczki? Kupowałabym! Foremki do ciasta, to się zawsze przydaje, mam w kuchni osobny kącik na takie rzeczy.

Takie ładne, muszę to mieć!

Potem biorę głęboki wdech. Wydech. I przeglądam ten katalog raz jeszcze. Serio? Buty na regale w dużym pokoju? Redaktor Nowakowska może by doceniła ten pomysł, ale mnie się wydaje zbyt absurdalny. A te krzesła? Potrzebujemy nowych, bo nam się rozleciały takie, które kiedyś kupowaliśmy w jakimś domu meblowym, tylko, że nie ma takich wąskich, żeby zmieściły się przy naszym stole. Szkoooooda. Większości z tych rzeczy jednak bym nie kupiła. Zdaję sobie sprawę z licznych wad i haczyków. Wiem, że stolik za 19,90 zł, biały, po roku intensywnego używania przez dzieci przypomina raczej pole bitwy z okopami, lejami po bombach i sklejkowymi padołami z których sterczą wiórowe truchła. A kiedy skręcałam pierwszy kupiony przez nas dziewięć lat temu regał Expedit i poprosiłam męża o pomoc przy zbijaniu, uderzył gumowym młotkiem trochę za mocno, mamy więc ładną pamiątkę w postaci śladu po mężu na jednym z boków.  Ale przecież te meble, koniec końców, są na tyle tanie, że można je wymienić na nowe, zmienić przy okazji układ pokoju, wnieść trochę świeżości - i to lubię, bo monotonia mnie nudzi.

Buty? Serio? W salonie? Chyba nie u nas.

Pamiętam też ironiczną scenę z "Fight clubu", w której Edward Norton przechadza się po swoim "katalogowym" apartamencie pełnym mebli z Ikei. Jest trochę prawdy w jego słowach. Nieważne, czy jestem właśnie w Norrkoping, gdzie kominy fabryk wystają ze środka rzeki, czy w małej miejscowości pod Jałtą - siedzę na takiej samej kanapie, piję herbatę z takiego samego kubka, mam przed sobą taki sam stolik, a telewizor ustawiono na dobrze mi znanej szafce. To miłe, bo czuję się swojsko, a zarazem zabija gdzieś wrażenie regionalizacji świata. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Ocieram więc łezki i wracam do katalogu, muszę się napatrzeć, bo za miesiąc już mi to wszystko spowszednieje, haj minie, pojadę do samej IKEI, wybiorę to, co jest mi naprawdę potrzebne. O! Na przykład coś bardzo ładnego, kolorowego, no nie wiem - kolejna podkładka pod talerz? To takie praktyczne, zawsze się przydaje (tak to sobie tłumaczę). I wrócę do domu czekać spokojnie na kolejny katalog.

Mrrrrrrrrrrrrrrr.

Mebelki, niby dla córeczki, chcę!

Więcej o:
Copyright © Agora SA