Szkolna dieta: przegryź, przełknij, przetrwaj albo zrób z tym coś!

Znam taką dietę cud: jednym pozwala skutecznie walczyć z anoreksją, innym zrzucić kilka kilogramów. To dieta szkolna. Na czym polega? Idziesz do najbliższej państwowej podstawówki, masz w kieszeni 5 zł i abonament obiadowy, masz jeszcze drugie śniadanie. Spędzasz w tej szkole około ośmiu godzin, bo po co krócej i jedziesz z tym koksem, znaczy żarciem.

No dobrze, żarcie w podstawówkach to temat rzeka. Kto z Was miał okazję przeżyć obiady na stołówce w swojej placówce edukacyjnej? Kto pamięta łazanki z kapustą i grzybami, ozorki, kluski z masłem i z cukrem, krowi placek, który udawał szpinak, kompot z wiadra i zupę warzywną z kartoflami, bo nic tak nie pasuje do warzyw takich jak ziemniaki, jak odpowiednia ilość kartofli?

Obiady

Gdy cztery lata temu po raz pierwszy odprowadzaliśmy starsze dziecko do naszej rejonowej podstawówki, nie miałam wątpliwości: matka przeżyła, ojciec przeżył, to i dziecko przetrwa, niech je. Zawsze to jakiś ciepły posiłek, a i sytuacja zawodowo-rodzinna nie pozwalała by potomek wracał o 12:30 do domu i zjadał domowy obiad w domowej atmosferze. Nic z tych rzeczy.

Rzut oka na tygodniowe menu szkolnej stołówki utwierdził mnie w przekonaniu, że słusznie postanowiliśmy. No moi drodzy, Za Naszych Czasów takich cudów na kiju nie było: ragout  z kurczakiem, potrawka chińska z warzywami i wieprzowiną, zupa minestrone. Czy aby na pewno nasza szkoła jest państwowa? Czy ja na serio za jeden taki dwudaniowy obiad z napojem płacę tylko 5,50 zł? WOW.

Wypytywany po jakimś czasie syn przyznawał, że dobre, nawet nauczył się na stołówce jeść naleśniki na słodko. Panie opiekunki, które spędzają czas z dziećmi na stołówce i pomagają debiutantom szkolnym przetrwać w tej jedzeniowej dżungli, przychodziły do mnie i mówiły, że syn je bardzo ładnie, że robi to coraz szybciej (tak, tak, początkowo spędzał na stołówce około 40 do 60 minut, co przyprawiało szkolny personel o siwiznę). Super. I nagle zaczęło się: najpierw niewinnie, w jakiejś restauracji: "Mamo, nie bierz mi proszę tego dania, ja tego nie lubię" . Ale jak to? Skąd nie lubi, czemu i dlaczego, przecież nie zna? No zna, ze stołówki. W stołówce owszem, panie wysilały się by tworzyć takie aliganckie nazwy, ale niestety jakość pozostawała ta sama. I w trzecim roku stołówkowej odysei nagle wyszło szydło z worka - mięso zazwyczaj jest żylaste, twarde, niesmaczne, warzywa niespecjalne, zupy bywają okej, ale w zasadzie to nikt ich nie je, bo dziwnie pachną. "Czy ja mógłbym już nie jeść obiadów w szkole? Bo ja nie lubię wyrzucać jedzenia, ale ale ja nie mogę tego jeść, to jest obrzydliwe" . Tak powiedział. No i masz babo placek.

Stołówkowe żarcie, co można o nim powiedzieć...

Mogłabym, podobnie jak mama kolegi, alergika pokarmowego, przynosić gotowy obiad do szkoły i prosić o odgrzewanie. Jest taka opcja. Ale nasz syn świetnie już radzi sobie z odgrzewaniem obiadów sam, z powrotami ze szkoły też. Więc od 2 września wraca sam do domu i tu czeka na niego domowy obiad w domowej atmosferze. Czy nie mieliśmy wpływu na jedzenie na szkolnej stołówce? Ależ teoretycznie tak, kilkukrotnie Rada Rodziców rozdawała anonimowe ankiety dotyczące szkolnej stołówki. Wygląda jednak na to, że większość nie narzeka, nie zauważa, większości to nie interesuje. Pewnie wyższa jakość mięsa, większa uwaga przykładana do gotowania warzyw tak, aby nie straciły smaku i inne tego typu detale podniosłyby koszt posiłku sprawiając, że wielu mniej zamożnych (ale z drugiej strony wciąż zbyt zamożnych na darmowe obiady) rodziców musiałoby zrezygnować z abonamentu obiadowego dla swoich dzieci. A może po prostu dzieci już są takie grymaśne. Jedzenie na stołówce wcale nie jest złe, tylko jak jeden zacznie obrzydzać posiłek drugiemu, to zaraz wszyscy robią straszne miny, wykrzywiają się, jedzenie, nawet najsmaczniejsze, zaczyna śmierdzieć. Takie są dzieci.

Drugie śniadanie

To dopiero poligon doświadczalny. Drugie śniadanie szykują rodzice, przynajmniej na tym wczesnym etapie. Wielu rodziców po kilku latach bimbania i olewania diety swych pociech wpada na genialny pomysł, by zacząć ambitnie: grahamki, czy tam chleb orkiszowy, masło, twarożek, sałata, rzodkiew, ogórki, pomidor, obok sałatka owocowa, kilka słupków surowej marchwi i ogórka, a do picia świeżo tłoczony sok z selera. Jasne. Najlepiej niech dziecko ogryza futrynę, już widzę, jak maluch dokarmiany przez przedszkole słodką zupą mleczną, danonkami i innymi takimi, w weekendy zabierany w nagrodę do KFC czy McDonald's nagle poczuje przypływ miłości do takiego jedzenia. Zrobiliśmy kiedyś ankietę wśród czytelników "Bachora", jak można pognębić dzieci za pomocą drugiego śniadania. Cóż, były gorsze typy niż w 100% zdrowa żywność, mógł być chłodnik, skrzydełka kurczaka w sosie miodowym, albo zimne jajko sadzone.

Nie zrozummy się źle, nie mam nic przeciwko zdrowej żywności, chodzi o to, że to nie może być terapia szokowa. Jeżeli mój syn mówi mi, że nie lubi ciemnego pieczywa, bo ma dla niego zbyt intensywny smak, to mam go skazać na tortury? Szukam tak długo, aż znajdę kompromis. Albo cierpliwie czekam, aż dojrzeje do tego smaku, nie w tym miesiącu, to za pół roku - a do tego czasu jakiś inny chleb. Świeże pomidory w kanapce? To był prawdziwy koszmar. Chleb namakał, po godzinie wszystko przypominało papkę. No nie wiem. Za to koncentrat pomidorowy sprawdza się doskonale.

Drugie śniadanie trzecioklasisty

Co jeszcze? Cholera, a co wasze dziecko lubi jeść? Chipsy? Eeee, a tak poza tym? Żółty ser? Ser topiony? Szynka? Dżem? Nic z tych rzeczy? Oj tam, oj tam, instynkt stadny świetnie działa. Wszyscy jedzą kanapki, można zdrowe ukrywać pod odrobiną niezdrowego. Wiem, to prawie jak kłamstwo podatkowe, ale ostatnio ukazała się taka książka, w której autor sugeruje, że gdybyśmy chcieli jeść jednocześnie zdrowo, etycznie, bez sprawiania bólu temu, z czego zrobione jest nasze jedzenie, musielibyśmy zrezygnować z jedzenia w ogóle. Jeśli nie nauczyliście waszego dziecka jeść twarogu ze szczypiorkiem do szóstego roku życia, to nie liczcie na to, że pokocha go natychmiastowo już drugiego dnia szkoły. Błagam. Małe kroki i drobne oszustwa, to sprzymierzeńcy rodziców w wielkiej wojnie o jedzenie.

Słodycze

Są rodzice, którzy konfiskują wszystkie słodycze i na to hasło natychmiast drętwieją oraz, w ramach alternatyw, proponują marchew. Och, dzieci uwielbiają marchew i sałatę! I mają takie puszyste futerko, a potem tak zabawnie kicają! A nie, to króliki. Dzieci w domu mogą marchew kochać, ale jak idą do zerówki albo do pierwszej klasy, dosyć szybko dowiedzą się, że chyba są jakieś dziwne. A od dwóch kostek czekolady nikt jeszcze nie umarł, zwłaszcza dziecko, które czeka spory wydatek energetyczny. Dodam, że nasz syn lubi gorzką czekoladę, no lubi ją, więc jest gdzieś pomiędzy marchewkowym niebem, a piekłem tych słodyczowych popaprańców.

Ostatnio czekoladę solo zastępujemy szatańskimi ciastkami zbożowymi z czekoladą. A potem są jeszcze przecież owoce. W szkole dostają już owoce. Wiem, bo czasem wyjmuję z plecaka rozjechanego banana albo gruszkę, która przypomina zielony chleb krasnoludów i można by nią ogłuszyć średniej wielkości dzikie zwierzę. W odpowiedzi na propozycję szkoły zapytałam syna, jakie owoce chciałby dostawać i w jakiej postaci. Otóż na razie jest to jabłko. W ćwiartkach. Są też owoce w tubkach. Wygodne, bo nie upierniczą rączek, plecaczka, książeczek, długopisów, mogą upaprać koszulkę i spodenki, ale to taki detal. Koszulka i spodenki i tak są spisane na straty po jednym dniu w szkole. Owoce w tubkach podobno są w 100% owocowe, z tym, że w naszym sklepie osiedlowym jest to nie do końca prawdziwe 100%, bo mus przygotowywany jest z koncentratów, a "bez cukru" oznacza - bez cukru sztucznego, tylko naturalny (albo zaklasyfikowany jako naturalny) cukier, tylko, że dodawany w większej ilości.

Owoce 100%, prosto z koncentratu

Przepraszam, nie mam wielbłąda, na którym mogłabym ruszyć w stronę odległych krain, skąd przyniosę inne, zdrowsze i droższe tubki. Widziałam je w mitycznej Estonii, kupowaliśmy młodszemu takie warzywne dla niemowlaków, a starszemu bardziej atrakcyjne, owocowe właśnie (niestety żadnej nie zdążyliśmy uwiecznić na zdjęciach). Dobra. Wy tu możecie stawać na głowie i nawet sami ten chleb piec i te ciasteczka, a potem przychodzi zagłada, którą zwą Szkolnym Sklepikiem...

Szkolny sklepik

Podobno dyskusje o zawartości szkolnych sklepików od lat są ulubionym tematem przewodnim spotkań na linii rodzice - szkoła, a potem szkoła - MEN i tak dalej. Koniec końców - biznes jest biznesem. W naszym sklepiku można było jeszcze trzy lata temu kupić cukier z barwnikami chemicznymi w tubkach, tak tani, że za 5 zł to nawet największy kozak nażarł się po uszy, omnomnom, doprawdy. Teraz już tego cuda nie ma w sklepiku (czyli można zaprotestować i osiągnąć efekt - więc nie siedźcie cicho, jak wam coś nie pasuje!). Są bułki drożdżowe i soki Tarczyna (to odpowiedź na apel o zdrowe jedzenie), są też inne rzeczy, bo przecież dzieci nie wykupują masowo wyłącznie słodkich bułek i soków Tarczyna , co więcej, jak są sprytne, to potrafią nie wydać w szkolnym sklepiku ani złotówki, a potem iść do sklepu nieopodal szkoły i nakupić za zaoszczędzony hajs dużo pysznego napoju energetycznego do popijania chipsów w megapaczce. To jest przedsiębiorcze myślenie. Więc aby i w sklepiku hajs się zgadzał, są tam również towary, które budzą święte oburzenie wielu radykalnych rodziców.

Jak sobie z tym radzić? W naszej klasie najpierw był zakaz wychodzenia do sklepiku. Świetny pomysł, dzięki niemu wszystkie dzieci zrozumiały, że chipsy są niezdrowe. Tylko, że nie. Przykro mi to mówić, ale chociaż nasz syn czasem zjada chipsy, lody i cukierki (a są takie momenty, że nawet robi to wszystko na raz, nie będziemy mu przecież bronić, nie robi tego co tydzień), to stanowczo odmówił robienia zakupów w sklepiku. Jest na tyle szalony, by zauważyć, iż jest tam za drogo. I tak mnie tknęło, że nie jesteśmy ani ekoradykałami, ani też nie prowadziliśmy szczególnie intensywnej propagandy na rzecz uświadamiania dzieci odnośnie tego, co jedzą i ile to kosztuje, ale po prostu co jakiś czas rozmawialiśmy tak o, naturalnie. I chyba mamy szczęście, bo ten nasz dziwak faktycznie woli wydać pieniądze na sok jednodniowy, a w zerówce błagał o wypisanie zaświadczenia, że jest uczulony na Danonki, bo on takich jogurtów przesłodzonych jeść nie będzie.

Co więc mogę poradzić? Niestety, od początku trzeba pracować z dziećmi nad tym, by miały świadomość tego, co jedzą. Bez populizmu, dramatycznych opisów biednych zwierzątek. No dobra, wiem, że są na świecie ludzie, którzy traktują obiad w McDonald's jako nagrodę, prezent urodzinowy dla dziecka, a batonik to coś w rodzaju super odznaki, tym lepszej, że można ją zjeść. No i w ogóle "moje dziecko, moja sprawa" . Ja jestem ciekawa, jak Wy sobie radzicie z żywieniem młodszych dzieci w szkole?

Więcej o:
Copyright © Agora SA