Drogi Jamesie Blake'u, wciąż nie mogę się zdecydować. Ja ciebie, czy ty mnie?

Oczywiście kto kogo ma adoptować. Po prostu podczas miliard sto dziewięćsetnego odtworzenia nowej płyty tego ładnego młodzieńca stanęła mi przed oczami pewna ilustracja. Na niej kreślone ręką genialnej Ady Buchholc (tu nie mam wątpliwości Aduś, chętnie Ci pomatkuję!) piegowate dziewczę z kucykami w błagalnym geście składa dłonie, a napis głosi: "Boże, spraw, żeby Angelina mnie adoptowała".

W przypadku takich artystów jak Jamie Lidell wątpliwości nie było. Choć mój tata jest niezastąpiony, Jamie mógłby być takim ojcem z gabinetu rodzicielskich cieni. Czemu? Sama nie wiem. Po prostu kilka(dziesiąt) przesłuchań jego płyt, przypieczętowane obserwowaniem go na żywo na scenie doprowadziło mnie do wniosku, że pasuje do tej roli.

 

Przy Jamie'm XX też było z góry wiadome jaki jest werdykt. Typ jest po prostu genialny, a geniuszy w domu nigdy dość! Chłopak świetnie sobie radzi w The XX. Potwierdzą to nawet moje dzieci, choć starszy narzeka, że druga płyta jest taka smutna i woli nie słuchać, nawet takich wykonów, jak ten na Coachelli. Ja jednak najbardziej uwielbiam Jamiego za to, co zrobił z Gilem Scottt-Heronem. Powiedzieć, że przeżywam ich wspólny album, to jakby milczeć. Wiec krzyczę AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA! I wciskam powtórkę. Więc słuchaj Jamie, jeśli to czytasz, możesz wpaść do nas na drożdżówki, domowej roboty kluski śląskie, albo jakąś sałatkę, czy co tam jadasz.

 

Ale co ja mam zrobić z Jamesem Blakiem? Na poprzednim albumie był po prostu niesamowity. Teraz? Taki młody, a taki dojrzały emocjonalnie. Słuchając "Overgrown" czuję się jak dzieciuch. Ale to fajne uczucie. Wystarczy, że robi hmmmmmmmm w rytm zaprogramowanych klaśnięć dłoni, a ja mam już miękkie kolana, maślane spojrzenie. Ja się rozpływam, przepadłam. Cześć, nie ma mnie.

 

W ogóle Blake staje się mistrzem osiągania celu za pomocą jak najmniejszej ilości środków. Nie jest to wesoła płyta, a jednak nie pozostawiła mnie w grajdole najczarniejszych myśli. Świetnie skomponowana, zaaranżowana i wyprodukowana. Mogłabym o tym esej, wiadomo, spłodzić, ale nie będę zanudzać was terminologią, nic o tych szumach, tłach, zderzaniu soulowych tradycji z postdubstepową rzeczywistością. STOP.

Wreszcie UMIAR jest słowem kluczem. Drugim takim słowem jest ŚWIEŻOŚĆ, zaraz po niej KLIMAT. Ostatecznie po prostu mam ochotę pójść uściskać tego chłopaka, co nagrał nam tu taka elegancką płytę roku, a potem może razem z dziećmi laurkę z tej okazji mu narysować. Najgorsze zaś jest to, że żadna z tych czynności nie jest niemożliwa. Psychofani z mediów są najgorsi. A wam nakazuję iść czcić Blake`a.

Więcej o:
Copyright © Agora SA