Wszystko źle? To cudownie, mam na to swój sposób: biorę rower i daję sobie wycisk!

Kiedy czuję się jak nastolatka z bólem istnienia, zamiast puszczać sobie Joy Division i daremnie szukać jakiegoś tępego noża tudzież krawata, idę dać sobie wycisk. Nie lubię siłowni - wiem: widać - za to kocham co innego. Na przykład bagna, poharatane nogi i dobrą muzykę w słuchawkach. I rower.

To był jeden z takich dni, że wstajesz i wierzysz wyłącznie w Anoię, Boginię Rzeczy Zacinających się w Szufladach. Ostatecznie tylko ona uporczywie manifestuje swoje istnienie. Widmo spłaty raty kredytu, brak perspektyw na oczekiwane przelewy, chore dzieci w domu, mnóstwo rzeczy do zrobienia. Zero energii. Najlepiej byłoby zagrzebać się w liściach i poczekać do następnego życia, ale niestety nie da się.

Zamiast dwie godziny gapić się w ekran, wrzeszczeć na syna, żeby nie zagadywał mnie o ten cholerny spacer, skoro jeszcze nie odrobił zaległości ze szkoły i usilnie koncentrować myśli, po prostu wyszłam. Po chleb. Mąż przewrócił się na drugi bok. Syn tęsknie spojrzał, ale dostrzegłszy to złe spojrzenie matki swej nawet nie pytał, poszedł kaszleć na swoje klocki lego. A ja zgarnęłam rower i po prostu pojechałam. Zazwyczaj lubię jeździć po mieście. Mamy coraz więcej ścieżek, a mordercze zapędy kierowców wraz z postępem cywilizacyjnym maleją. Tym razem nie. Tym razem potrzeba mi było uciec od ludzi, od ich widoku i nadęcia.

 

Założyć słuchawki, puścić sobie jakąś płytę, o na przykład "Lonerism" Tame Impali I wydeptać te wszystkie złości i frustracje, wypocić je na szóstej przerzutce, wjechać pod górę samemu nie wiedząc kiedy. Wertepy? Doskonale, chcę je czuć w kolanach. Las. Świetnie, biorę tę mniej uczęszczaną ścieżkę. Bagno? Wreszcie jakieś wyzwanie. Po kolana w błocie przypominam sobie wakacje. Tak, tam tez były bagna, tylko komarów więcej. Zwalone drzewo, przez które trzeba przetaszczyć rower? Bosko, nawet nie czuję, żeby ubłocona rama była szczególnie cięższa.

Rower jest wielce OK, rower to jest świat

W chwilach, gdy człowiek wychodzi na rower mając myśli raczej ostateczne, wyłazi z niego taki mały sadol, zadziwiającą radość sprawiają zadrapania od konarów drzew, siniaki, wreszcie ostatnie wzgórze na horyzoncie. Spokój odzyskany. Zmęczenie jest przyjacielem skupienia. Im większy wysiłek, tym lepiej potem skoncentrować myśli.

Najczęściej w te najgorsze dni sama sobie nie wierzę, a może nie chcę uwierzyć, że lepiej wyjść na godzinę i dać sobie ten wycisk, niż zrobić to co kłapouchy lubi najbardziej. Czyli po prostu przez trzy godziny smętnie wgapiać się w palce u stóp i dumać nad tym jak wykreować obiad z zahibernowanych resztek oraz skąd wziąć wenę do pisania.

Wracając dziś z rowerowej masakry lasem podmiejskim miałam już w głowie ułożone dwie trzecie tekstów, które mam do oddania. To potem na deser puszczam sobie Doorsów, tych o tym, żeby wrzucić na luz, bo jest czas na kłamanie i czas na umieranie, czas na chodzenie i na bieganie. NO. Jeszcze tylko zimny prysznic i zabieram się do roboty. Rower odbłocę kiedy indziej.

 
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.