Pięć filmów - wydmuszek, czyli jak robię sobie dobrze w mózg - wstydliwe wyznania

Będąc podatną i chętną mam w głowie listę filmów, którymi raczej nie należy się chwalić w intelektualnych dyskusjach między wyrobionym towarzystwem, nijak rzucić opinią o nich i nawiązaniem do dzieł pokrewnych, wdzięcznie przy tym balansując szklanką z drineczkiem.

Tak sobie ostatnio bardzo ą ę i z wysoka wyrzekałam na popkulturę, a właściwie zaznaczałam, że nie rozumiem fenomenu pewnej melodyjki (wiecie, teraz jest modnie zaznaczyć, że się tego i owego nie zna i nie rozumie, nie kojarzy i w ogóle nie wygląda się zza omszałych tomów, rzecz jasna wszystko to obwieszcza się publicznie i online, bo co za sens być ponad, skoro niżej nikt nie słucha). Przyszła teraz pora na pokajanie się i uczynienie wstydliwego wyznania - jestem równie ponad, jak zdolna do nauk ścisłych. Ja też ulegam. Poddaję się łatwo i czasem bardzo tanio. Wystarczy parę ogranych od wieków chwytów, żebym wzruszała się jak na komendę, roniła łzy jak Hormonalna Henrietta i wpadała w entuzjazm jakbym pierwszy raz zobaczyła wielki ekran. Doprawdy, tylko się cieszyć, że producenci filmowych przebojów nie przekazują mi podprogowo imperatywu skakania przez kółko. Z kokardą na ogonie. Jeszcze nie przekazują.

Będąc podatną i chętną mam więc w głowie listę filmów, którymi raczej nie należy się chwalić w intelektualnych dyskusjach między wyrobionym towarzystwem.

Będąc podatną i chętną mam więc w głowie listę filmów, którymi raczej nie należy się chwalić w intelektualnych dyskusjach między wyrobionym towarzystwem, nijak rzucić opinią o nich i nawiązaniem do dzieł pokrewnych, wdzięcznie przy tym balansując szklanką z drineczkiem, no chyba, że zależy nam na sznycie wczesnej Bridget Jones i lubimy, kiedy po naszych oświadczeniach zapada zażenowana cisza.

Nie rzucam więc i nie nawiązuję, o ile umiem się powstrzymać. Ale listę mam i pielęgnuję. I wracam, ciągle wracam. Jeżeli nie do całości, to choć do fragmentów. Zawsze sama. Zawsze w nieciekawym nastroju, który wymaga szybkiej poprawy, zawsze z jakimiś myślami do przyduszenia i wyrzucenia z głowy. Zawsze z lekkim poczuciem winy, bo w końcu mogłabym poświęcać czas czemuś bardziej ambitnemu. Inni poświęcają. A ja co?

A ja po raz kolejny tłukę "Wojnę domową" ("Easy Virtue") . Bo jestem zupełnie nieodporna na urodę i bezpretensjonalność tego klimatu. Bo urzeka mnie obsada. Bo wybaczcie, uważam, że Jessica Biel jest urocza, a w tych kostiumach i tej oprawie muzycznej urocza jest podwójnie. Jej tango z Colinem Firthem rozkłada mnie na łopatki i wywołuje panieński rumieniec. I owszem, płakałam ze śmiechu na prostackiej z założenia scenie z pieskiem. Bywa.

 

A ja włączam ulubione fragmenty z naprawdę sztampowego i banalnego "Uśmiechu Mony Lizy" i oglądam z niesłabnącą przyjemnością, przy czym rola Julii Roberts zachwyca mnie tu najmniej. Bardzo lubię Julię Stiles, cokolwiek gra. Lubię jej lekko krzywy uśmiech i nieco cierpki wdzięk. Jeszcze bardziej lubię Maggie Gyllenhaal, za jej brata, ups, przepraszam, za inteligentną urodę, nienachalne aktorstwo i radość życia w każdym geście i spojrzeniu. Mam trochę w pięcie głęboką poprawność polityczną przekazu filmu (w skrócie: uczcie się, dziewczęta, mąż i wypasiona kuchnia szczęścia nie dają, ale nade wszystko bądźcie sobą), mnie po prostu kręci pięknie oddany nastrój żeńskiej uczelni w latach 50, muzyka, kiecki, naiwny rysunek postaw i schematów. Jak będę chciała pogłębionej analizy sytuacji społecznej kobiety w tym okresie, to wiem, gdzie się udać, na razie chcę tylko, żeby było mi miło, więc:

 

A ja, nie przepadając na ogół za Allenem, wracam do tego, co nakręcił, kiedy stępił mu się pazur i wysechł nieco strumyczek intelektualnego jadu. "O północy w Paryżu" to wydmuszka modelowa, pretekst, kaprys, żart i puszczanie oczka, a ja się kompletnie rozpływam przy tych, szalenie umownych i zbyt bajkowych latach 20. Bardzo rozumiem tęsknotę do tej uproszczonej wersji, bardzo lubię oglądać kobiety w takiej oprawie, bardzo mnie wzrusza Zelda, bardzo śmieszy Hemingway. Ładnie, ze smakiem, ciepło, bezboleśnie. Wiem, nieambitnie. Wiem.

 

A ja, jakby nic lepszego nie nakręcono przez te dekady, rozczulam się nad znanym na pamięć "Orłami Temidy" . Z tylu, tylu powodów. Wśród nich nie najmniej ważnymi są: prochowiec Redforda, łóżkowe oczy Debry Winger, ładnie kontrastujące z zapiętymi pod szyję bluzkami, doskonale zagrana, bijąca w oczy, ujmująca głupota i pokręcenie Daryl Hannah, ach, kocham się w tym filmie, od pierwszej sceny, pierwszej nuty. Całym sercem identyfikuję się z nimi, kiedy stepują w ataku bezsenności, wyżerają w nocy z lodówki, umierają na kaca. Po kilkanaście razy odtwarzam moment, kiedy ona pokazuje mu, jaką on minę robi w sądzie, kiedy on patrzy na performance blondynki, kiedy kłócą się o szuflady. Cenię czasem ostre pokazanie tabu bez osłonek, ale te czasy, kiedy aż iskrzyło od chemii między bohaterami, mimo, że całkiem ubrani stali od siebie o parę metrów - też nie były takie strasznie złe.

 

Na koniec parę słów o filmie, który urzekł mnie całkowicie wbrew mojej woli i który oto umieszczam na liście ulubionych wydmuszek, już czekam, żeby obejrzeć jeszcze raz. A przecież przez pierwsze pół godziny "Wielkiego Gatsby'ego" siedziałam zdjęta grozą i obrzydzeniem, zastanawiając się jak i kiedy cichcem umknąć. Widzicie? Dałam się złapać, złamać, omamić, wciągnąć. Przestałam uważać, że mąż Zeldy obraca się w grobie. Uległam, wzruszyłam się, zapatrzyłam. Ogłuchłam na zgrzyty, oślepłam na nachalność konwencji. Ponieważ tak właśnie wyobrażałam sobie Daisy, była idealna, z tym wilgotnym spojrzeniem, sprzedajną kruchością, mózgiem i moralnością kolorowego motylka. Ponieważ nie trawię DiCaprio, a tu mnie poruszył, prawie do łez. Ponieważ pasuje mi wulgarnie podkręcony rytm charlestona.

 

Ponieważ będąc całkowicie odporną na melancholię Lany Del Rey - od kilku tygodni mam w głowie jedną melodię. I ponieważ jestem ciekawa, ile razy muszę wysłuchać: " - I'm certainly glad to see you again . - I'm certainly glad to see you as well. " żeby wreszcie prysnął czar. I żebym mogła obejrzeć coś bardziej ambitnego.

 
Więcej o:
Copyright © Agora SA