Na życzenie Czytelniczki - moje ulubione seriale (CZĘŚĆ PIERWSZA)

W komentarzach do tekstu o Downton Abbey Czytelniczka rawe (pozdrawiam :) zapytała mnie o pięć ulubionych seriali. Tego mi było trzeba. Prowokacji, malutkiej zachęty do spuszczenia lawiny. Ale pięć? MAM WYBRAĆ PIĘĆ? O nie, nie, nie, proszę, to za trudne, nie każcie mi tego robić NIEEEE. Dziesięć? Proszę? Będę zwięzła, jak zawsze. Hahahahaha.

Naprawdę, wierzcie mi, mocno się zastanawiałam, czy kompromitujące wyznanie dać gdzieś w środek, czy na koniec, gdzie łatwiej zginie, gdzie przysporzy mniej wstydu? Wiadomo jednak, im staranniej przykrywamy słonia kołderką - tym bardziej drastycznie spod kołderki coś wychynie. Oto więc wyprowadzam słonia z szafy. "Beverly Hills 90210". Mój pierwszy serial, oglądany w skupieniu i z rodzącą się świadomością, że chyba będę lubić tę zabawę, owszem, czasem z twarzą wpół przysłoniętą z żeny, ale też ze żbiczą fascynacją. Oraz owszem, PODOBAŁ MI SIĘ BRANDON! No sorry, Luke Perry już wtedy wyglądał na swoją trzydziechę, miał podejrzanie wysokie czoło, a robienie się na Jamesa Deana pogarszało sprawę.

Zaryzykuję twierdzenie, że przez dłuższy czas kolejne seriale młodzieżowe (większość z nich) albo bazowały na BH 90210, albo z nim konkurowały, albo - chcąc być tylko kolejnym, porządnie sprzedającym się tasiemcem dla gówniarzy - lądowały niespodziewanie wysoko, jak "Dawson's Creek", w którym nastolatków nie grały dwudziestoparoletnie pierniki, przez co produkcja z punktu nabrała wdzięku i świeżości, a problemy szczeniaków brzmiały jakby nieco bardziej autentycznie. Fakt, że bohaterowie nie pomykali w prześlicznych ciuszkach z lat 90 tylko pomógł. Zresztą Joshuy Jacksona też bym z łóżka nie wyrzuciła. Ani Michelle Williams, skoro już o tym mówimy. Ach, milcz serce. Dla otrzeźwienia - czy to nie okropnie zabawne, że po "Dawson's Creek" Tom Kampinos przez lata siedział cicho, a potem wystrzelił z "Californication"? Owszem, szukałam śladów jednego w drugim, nic nie poradzę.

W tym miejscu mężczyzna, za którego wyszłam zapytał, jakim prawem nie uwzględniłam "Californication" w zestawieniu.

- Ten serial nie zmienił mojego życia - rzekłam.

- PODOBAŁ CI SIĘ!

- Jasne. Ale nie zmienił mojego życia.

- Moje zmienił.

- Akurat. Twoje zmieniła pierwsza scena.

- ...

 

Tak czy tak - po tej pierwszej infekcji została mi skaza - po cichu lubię młodzieżowe seriale. Niedobrze mi, jak to oglądam, przyznam. Czasem pragnienie walenia skronią w róg stołu jest omal nie do powstrzymania. Ale lubię. Śledzić schemaciki, patrzeć jak się zmieniały szablony, jak kolejne tabu odchodziły w niebyt, jak ewoluował fason spodni i sposób mówienia o antykoncepcji. Och dobra, niech wam będzie, LUBIŁAM BARDZO "Felicity" jej loki, szyję, neurasteniczną osobowość, a zwłaszcza jej Scotta Foleya . To nie ja, panie doktorze, to wszystko BH 90210.

Kto miał przestać czytać - zbrzydzony moim gustem i guścikiem - ten już przestał. Pora na drugie sito. Wszystkie subtelne, pensjonarskie, wychowane na micie amerykańskiej szkoły średniej kwiatuszki z pewnością opuszczą salę, na wieść, że swego czasu zakochałam się w dwóch tytułach, ociekających krwią, flakami i brutalnością. I nie, nie było to "True Blood", które mimo wszystko mam za bajeczkę o wróżkach. Naprawdę, gdyby ktoś dziesięć lat temu powiedział mi, że oszaleję dla męskiego serialu o amerykańskich gliniarzach, dla "The Shield" - brudnego, bolesnego, chamskiego, szokującego, brzydkiego, odpychającego i brzydzącego nawet twardych facetów - uciekłabym z krzykiem, być może zagłuszając sugestię jakimś słodkim songiem Evy Cassidy. I owszem, ja lubię brzydkich mężczyzn, ba - wolę, ale nawet dla mnie chora fascynacja wiecznie wkurwionym, łysym gnomem była zjawiskiem niepokojącym. Nic nie poradzę, Vic Mackey dobrze wrył mi się w głowę.

 

W "Sons of Anarchy" ze względu na rękę Kurta Suttera poszłam już w ciemno . Naprawdę? Naprawdę, oszalałam z kolei dla serialu o amerykańskim gangu motocyklowym? Czy może być coś dalszego od Ani z Zielonego Wzgórza? Mniam. Buziaczki, Gemmo Teller. Seriale Kurta Suttera pokazały mi, że jeżeli są jeszcze w tej branży jakiekolwiek granice - to wyścig, aby je przekroczyć trwa. I nie "Hannibal" go wygra. A łysy gnom jest równie seksowny, jak tyłek Jaxa Tellera. Choć oczywiście Clay Morrow ma ich wszystkich pod sobą. Czasem dosłownie. Typowy serial dla mężczyzn, mówicie? Przepraszam, muszę sobie wytrzeć usta. I dekolt.

 

Tak naprawdę od tego powinnam była zacząć. Od "Twin Peaks". Od serialu, przy którego czołówce byłam natychmiast wyrzucana z pokoju, bez prawa do apelacji. Musiałam więc podpatrywać zza uchylonych drzwi, owszem tak smakowało bardziej. Akcja ta, mająca na celu chronienie mojej niewinności i wrażliwości była całkowicie zbędna - zwyczajnie, wtedy jeszcze nie docierały do mnie żadne pikantne szczegóły. "Twin Peaks" to była czysta magia, umiejętnie podprawiona grozą. Tym razem na obiekt uczuć wybrałam wszystkie aktorki młodszego pokolenia i część starszych, mężczyzn właściwie pomijając, do momentu, w którym pojawił się Billy Zane. "Twin Peaks" śniło mi się po nocach i nigdy się od niego nie uwolniłam, nawet - zwłaszcza - po latach, kiedy zrozumiałam, co właściwie udowadniała Audrey Horne, wiążąc językiem supełek na ogonku wiśni, czym zajmowała się po lekcjach Laura Owinięta w Plastik, oraz że tak naprawdę oniryczny, magiczny, poetycki serial jest cholernie zabawny.

 

Późniejszych produkcji porównywać się do niego nie da i nie ma co próbować, tak, jak się porównuje ze sobą kolejne medyczne, czy medialne. Długie lata wierzyłam, że nikt nie zbliży się nawet do tej kategorii. Potem obejrzałam "Carnivale", ale to już całkiem inna historia. Do Twin Peaks wracam przynajmniej raz na rok, pasę oko jeżeli nie całością, to choć ulubionymi fragmentami. I nie, proszę, nie kręćcie sequelu. Nie chcę widzieć, jak się zestarzeli, wystarczy mi lustro. Cześć, Bob.

[OD REDAKCJI: Hahahahaha. A my budujemy napięcie i damy tylko pięć. Hahahahaha. Następny odcinek już wkrótce!]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.