"Jestę słoikiem" czyli góralu, czy ci nie żal - kilka słów o tęsknocie za rodzinnym miastem

No trochę żal. Ale nie, to nie będzie tekst o tym, jak mi ciężko i źle w mieście, w którym mieszkam od trzynastu lat, jacy niemili ludzie, jak brudno i brzydko. Nawet nie dlatego, że takie teksty śmierdzą mi z daleka i w pełni rozumiem warszawiaków odpowiadających uprzejmie: "To won na swoje ziemie rodzinne i nie rób korków w Jerozolimskich". Dobrze mi tu. Co ma być źle?

Pracę miałam i mam, staram się wierzyć, że będę miała dalej. Tu się urodziły moje dzieci. Tu mam dom, przepraszam, bank w którym wzięłam kredyt ma tu mieszkanie, w którym jestem zameldowana. Tak, wiem, nie jestem warszawiakiem, żeby być, trzeba mieć pradziadka na Powązkach. Jakoś będę z tym żyła. A potem może Powązki.

Poza kilkoma płaskimi dowcipaskami i paroma bardzo poważnymi artykułami, serwowanymi w sezonie ogórkowym - nie spotkałam się z falą hejtu, przynależną słoikowi (albo przegapiłam, bywam niezbyt bystra. Albo dobrze dobieram znajomych?).

Lubię Warszawę. Ma dla mnie kupę uroku, a nie wzrastałam w dziewiętnastowiecznym Paryżu, żeby sarkać na architekturę i światło, nieprawdaż. Na pytanie czy chciałabym wrócić do rodzinnego Szczecina - bez sekundy namysłu odpowiadam: NIE. Na pytanie "dlaczego?" - odpowiedź nie pada już tak łatwo i szybko.

Kiedyś, w całkiem innym miejscu pisałam, że te trzynaście lat temu zwyczajnie stchórzyłam. Warszawa kusiła mnie możliwościami - osobistymi i zawodowymi - których jakoś w miejscu urodzenia nie umiałam dostrzec. Było też od czego uciekać. Czas pokazał, że kiepsko było u mnie ze wzrokiem. Że ludzie z prawdziwymi zdolnościami i z czymś ciekawym w głowie nie potrzebowali stolicy, żeby mieć ciekawie, satysfakcjonująco i szczęśliwie. Bardzo jaskrawy przykład tego, że się myliłam w ocenie miasta i jego perspektyw mam w najbliższej rodzinie. I nie tylko.

No ale dobrze, nie ma co miauczeć, tu wyjechałam, tu żyję, tu mi dobrze, tu znalazłam jakiś tam sposób na siebie. Mam tylko jedno pytanie - kiedy przestanę tęsknić? Powtarzam, nie marzyć o powrocie, nie patrzeć z nienawiścią na otoczenie, nie planować ucieczkę, nie czynić krzywdzących dla obu stron porównań. Ale tęsknić?

Kiedy najlepszym klimatem przestanie być chłodne i wilgotne zachodniopomorskie? Kiedy na odgłos dujawicy, o której normalni ludzie mówią, że wyje, jakby się ktoś powiesił - przestanę z sentymentem oznajmiać, że wieje, jak na Pomorzanach? Kiedy przestaną mi się śnić postrzelane chodniki i wcale nie takie wyjątkowe plamy zieleni na Narutowicza? Kiedy wsiadając do taksówki nauczę się NIE mówić "Na Dworzec Główny poproszę" i kiedy załapię, że Centralny to nie cmentarz? (pomijając żałość sytuacji - taksówkarz natychmiast zaczyna chytrutko wieźć słoika na dworzec via Żoliborz).

Kiedy przestanę w chwilach doła mówić sobie, że chcę do domu i kiedy wdrukuję sobie w nie dość pofałdowany mózg, że dom jest tutaj, że Łazienki fajniejsze niż Park Kasprowicza, że kto by tam tęsknił za Różanką i że wysłodki z browaru naprawdę obiektywnie śmierdziały? I że to tylko pamięć młodości każe mi się łapczywie sztachać mokrym, jadącym mułem i cegłą powietrzem, tuż po tym, kiedy opuściłam pociąg, a tuż przed tym, kiedy powlokę walizę po wiekowych, wyślizganych schodach, bo kładki na ulicę nadal nie ma?

Kiedy przejdzie mi nostalgia za tym, od czego uciekłam? Jeszcze dekada? Dwie? Ktoś ma jakieś doświadczenia w tej kwestii?

Z serdecznymi pozdrowieniami dla wszystkich głupio sentymentalnych gęsi -

Wasz słoik paprykarzu.

Weki z wyższym wykształceniem

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.