Mistrz wychowywania dzieci czy kreatura z piekła rodem? O tekście, który budzi kontrowersje

Chciałabym pokazać Wam dziś coś, co wzbudziło ostatnio wiele emocji pośród moich znajomych z Facebooka. To tekst napisany przez pewnego ojca, który opisał swoje metody wychowawcze. I wywołał burzę.

Od razu powiem coś ważnego, bo czasem wywoływana jestem do tablicy podczas rozmów o wychowywaniu dzieci. Stawia mi się zwykle zarzut, że nie powinnam się wypowiadać, bo przecież nie wychowałam jeszcze żadnego dziecka i nie wiem jak to jest. Wyjaśnię zatem grzecznie, iż uważam, że mam prawo się wypowiadać, bo byłam wychowywana. I jest to dla mnie naprawdę wystarczająca styczność ze światem rodzicielstwa, aby móc wyrażać swoje zdanie. Nie zrozumcie mnie źle - mówię tak tylko dlatego, że to właśnie usłyszałam kilka razy w ciągu ostatnich tygodni, właśnie przy omawianiu przytaczanego tu tekstu. Co więcej, uważam, że mam większe prawo do wypowiadania się na ten temat, niż ludzie, którzy naprawdę nie mogą jeszcze ocenić efektów swoich działań wychowawczych. Bo jeżeli ktoś mówi, że ma dobrze wychowane dziecko, a jest rodzicem pięciolatka, to znajduję to nieco zabawnym. Pogadajmy za dwadzieścia lat, ok?

Do rzeczy. Francis L. Thompson jest ojcem dwanaściorga dzieci. Najstarsze z nich ma w tej chwili 37 lat, najmłodsze - 22. To dobry moment, aby podsumować swoje rodzicielskie dokonania. Tekst wyszedł w świat pod tytułem "Jak udało mi się sprawić, że nie musiałem zapłacić za edukację moich dzieci" , co uważam i za chybiony strzał i za wielkie niedopatrzenie - choć to czysta prawda. Moim zdaniem to, co napisał pan Thompson, to o wiele więcej. Od razu zaznaczę, że wszystko to brzmi dość surowo, składam to jednak na karb tego, że Thompson nie jest literatem, a poważnym panem inżynierem. Esencjonalność jego wypowiedzi uznaję za usprawiedliwioną.

Bardzo dużo Thompsonów

Ciekawie jest patrzeć na to wszystko, znając podłoże sprawy. Bo ktoś mógłby powiedzieć, że wyedukowanie dwanaściorga dzieci, to spory wydatek. Zaiste, ale nie o to panu Thompsonowi chyba chodziło, gdyż z całą mocą podkreśla, że finanse nigdy nie były problemem. Mówimy tu bowiem nie o "patologii", ale bardzo zamożnej rodzinie. Sam zresztą pisze we wstępie do tekstu: "Miałem dość pieniędzy, żeby zapewnić moim dzieciom absolutnie wszystko. Ale wraz z żoną zdecydowaliśmy, że to nie jest dobra metoda" . Dodajmy, że zapewnia także, iż większość jego dzieci zdobyła już stosowną edukację, a część stworzyła udane związki, które zaowocowały (jak do tej pory) osiemnastką wnucząt. Wnucząt, wychowywanych - tak jak jego dzieci - na ludzi szanujących siebie, wdzięcznych za wszystko i pragnących podzielić się swoimi dobrami ze społeczeństwem. Po czterdziestu latach małżeństwa stwierdza także, że to właśnie miłość i szacunek, jakie dzieci obserwowały w domu, nauczyły je szanować zobowiązania i nie uznawać kompromisów.

Przejdźmy jednak już do tekstu, który wzbudził te wszystkie kontrowersje. Możecie oczywiście przeczytać go w oryginalnej wersji , ale lwią część przetłumaczyłam i umieściłam tu, uzupełniając ją swoim komentarzem. A dokładniej - nie tylko swoim, ale także wypowiedziami ludzi, którzy postanowili powiedzieć, co myślą. Na Was także liczę w tej kwestii.

OBOWIĄZKI

- Dzieci od trzeciego roku życia musiały wykonywać prace domowe. Przy założeniu, że trzylatek nie wyczyści może dobrze toalety, ale jak wcześnie zacznie, to już w wieku czterech lat będzie to robił dobrze - to całkiem sensowna praca.

- Kieszonkowe dzieci dostawały na podstawie tego, jak wykonywały swoje obowiązki przez tydzień.

- Jeszcze przed swoimi ósmymi urodzinami, dzieci nauczyły się prać własne ubrania. Wyznaczaliśmy konkretny dzień na pranie.

- Gdy dzieci nauczyły się już czytać, musiały zrobić kolację na podstawie przeczytanego przepisu. Musiały też nauczyć się podwajać wszystkie składniki.

- Niezależnie od płci, dzieci musiały nauczyć się szyć.

Krytyka poleciała równo. Że jak to? Trzylatek ma czyścić muszlę klozetową? Obowiązki? Toż to normalny obóz pracy, dramat. A jeszcze skoro stać na służbę (bo takie zarobki, no przecież), to już w ogóle skandal. Ja naprawdę czasem słabnę. Ja rozumiem - dziecko musi mieć czas, żeby być dzieckiem. Ale dlaczego zakładamy, że obowiązki to coś złego? Nie jestem w stanie tego pojąć. Pomijam już, że wpajanie pewnych rzeczy od najmłodszych lat, jest (moim zdaniem) szalenie cenne. A posługiwanie się szczotką do klozetu, nie jest wyrafinowaną sztuką. Ok, dla niektórych dorosłych jest do dziś, jak już pisała kiedyś Kasia . Ale czy naprawdę zmuszanie dzieci, do uczenia się podstawowych prac domowych, to taki grzech? Dla mnie nie...

NAUKA

- Od 18.00 do 20.00 dzieci miały się uczyć. Jeżeli nie miały nic zadane do domu, miały w tym czasie czytać książki. Maluchom, które nie chodziły jeszcze do szkoły i nie umiały czytać, ktoś czytał na głos. Po tych dwóch godzinach dzieci mogły robić co chcą, aż do wyznaczonego czasu zgaszenia światła.

- Od wszystkich dzieci wymagaliśmy uczęszczania na szkolne zajęcia dla zaawansowanych. Dodam, że bez znaczenia były wyniki testów dopuszczających do tych zajęć. Szliśmy po prostu do szkoły i żądaliśmy przyjęcia dzieci na zajęcia, dając słowo, że dopilnujemy, aby dzieci dały sobie radę z programem. Już po pierwszym dziecku, szkoła nauczyła się, że dotrzymujemy tego zobowiązania.

- Gdy dziecko przychodziło do domu twierdząc, że nauczyciel się na nie uwziął, kazaliśmy dziecku rozwiązać ten problem samodzielnie i znaleźć drogę do porozumienia. To nauka na przyszłość - zawsze można mieć przecież choćby takiego szefa. Jeśli to wyniki w nauce były złe, nie winiliśmy nauczyciela za to, że nie uczy lub uczy źle, ale tłumaczyliśmy dziecku, że ma się nauczyć własnymi siłami. Dodam, że zawsze towarzyszyliśmy dzieciom w czasie dwóch obowiązkowych godzin nauki i oczywiście zawsze mogły poprosić o dodatkową pomoc.

Po raz kolejny musiałam zmierzyć się z teorią o marnowaniu dzieciństwa. Oczywiście, są tacy, co przedkładają owce nad kobiety - są też tacy rodzice, którzy sztukę przebrania Barbie przedkładają nad naukę czytania, a łopatkę ponad pióro. Wydaje mi się jednak, że wczesne zaszczepienie systematyczności i odpowiedniego podejścia do obowiązków, jest raczej cenne. O szyciu nie powinnam nawet wspominać, prawda?

I znowu - przeczytałam, że to znęcanie się nad dziećmi, przecież nie każdy musi być zdolny, nie każdy musi mieć osiągnięcia. Owszem, nie każdy musi, ale wielu może. Ujęła mnie niezachwiana (i słuszna) wiara rodziców w możliwości dzieci. Chcecie już na mnie krzyczeć? Proszę, wstrzymajcie się do epilogu.

DIETA

- Zawsze jedliśmy śniadania i kolacje razem. Śniadanie było o 5.15, później dzieci wykonywały prace domowe przed wyjściem do szkoły. Kolacja była o 17.30.

- Zasadniczo, jedzenie było zawsze dość ciekawą sprawą. Chcieliśmy wdrażać zbilansowaną dietę, ale nienawidziliśmy jej jako dzieci i pamiętaliśmy dobrze, jak rodzice zmuszali nas do zjedzenia wszystkiego. Czasem byliśmy przecież błyskawicznie najedzeni i nie chcieliśmy zjadać wszystkiego. Naszą zasadą stało się zatem podawanie dzieciom tego, czego najbardziej nie znosiły, na samym początku posiłku, a potem dostawały kolejne dania. Nie musiały nigdy zjadać wszystkiego i mogły w dowolnym momencie wstać od stołu. Jeśli jednak narzekały później, że są głodne, dawaliśmy im tylko odgrzane jedzenie, którego wcześniej nie chciały zjeść. Rzecz jasna, nie zmuszaliśmy ich do jedzenia, ale zasada była taka, że nie dostaną nic innego, aż do następnego posiłku.

- Podstawową zasadą był brak przekąsek między posiłkami. Zawsze podawaliśmy na stół dania z wszystkich najważniejszych grup żywieniowych. Do dziś nasze dzieci nie boją się próbowania nowych potraw i żadne nie jest na nic uczulone. Z radością próbują nowych rzeczy i jedzą rozsądnie - dopóki się nie najedzą. Żadne z naszych dzieci nie ma nawet minimalnej nadwagi. Wszystkie są szczupłe i wysportowane, a także bardzo zdrowe. A przecież to dwanaścioro dzieci - można byłoby się spodziewać, że choć jedno ma alergię lub nietolerancję pokarmową...

Niewinna informacja o tym, jak wcześnie serwowano śniadanie w rodzinie Thompsonów, wywołała wiele emocji. Pojawiały się takie słowa, jak "obóz pracy" i "tresura". Przyznam, że faktycznie pora wydała mi się dość zabójcza i po raz pierwszy nabrałam lekkiej niechęci do autora. Fatalne musi być życie w domu, w którym nie można się wyspać do południa, ale jak ktoś jest przyzwyczajony... Sama nie wiem. Jednak już cała reszta brzmi naprawdę sensownie. Wydaje mi się bowiem, że nauczenie młodego człowieka tego, jak ważna jest regularność posiłków, ich wartość i dbałość o jakość, to szalenie ważne rzeczy. Sama żałuję, że nie nauczyłam się tego wcześniej, bo im później uczysz się jeść z głową, tym gorzej.

ZAJĘCIA DODATKOWE

- Wszystkie dzieci musiały uprawiać jakiś sport. Musiały wybrać z dostępnych opcji, nie było natomiast szans na zwolnienie z tego obowiązku. Nas nie obchodziło, czy było to pływanie, futbol, szermierka czy cokolwiek innego. Mogły też dowolnie zmieniać sobie zajęcia - musiały po prostu uprawiać jakikolwiek sport.

- Każde dziecko musiało należeć do jakiegoś klubu lub kółka zainteresowań. Od harcerstwa do zajęć teatralnych.

- Dzieci były też zobowiązane do uczestniczenia w rozmaitych pracach społecznych. Często byliśmy ochotnikami w akcjach organizowanych przez naszą społeczność lub kościół. Kiedyś zebraliśmy stare ubrania, pojechaliśmy do Meksyku i tam rozdawaliśmy je ubogim. Dzieci nauczyły się dzięki temu, że są ludzie, którzy mają naprawdę niewiele, a organizowanie pomocy dla nich ma ogromne znaczenie i potrafi wielu uszczęśliwić.

"A gdzie czas wolny?" zakrzyknęli obrońcy uciśnionych. No i faktycznie, patrząc na rozkład dnia całej rodziny, można odnieść wrażenie, że czasu wolnego było niewiele. Jednak próbuję cały czas pamiętać o tym, że wbrew pozorom, także dodatkowe zajęcia, nawet jeśli obowiązkowe, mogą być frajdą, zwłaszcza jeśli odpowiednio wcześnie wpoi się takie zainteresowania. Być może tak właśnie było u Thompsonów. A opcję z obowiązkowym uprawianiem sportu uważam za wielce słuszną.

NIEZALEŻNOŚĆ

- Każde dziecko na szesnaste urodziny dostawało od nas samochód. Pierwsze nauczyło się szybko, o co w tym wszystkim chodziło. Kiedy laweta przywiozła "nowy" samochód na nasz podjazd, moje najstarsze dziecko krzyknęło "Tato, przecież to wrak!". Powiedziałem wtedy: "Owszem, ale to wrak Mustanga z 1965 roku. Tu masz poradniki i instrukcje, narzędzia są w garażu, zapłacę za każdą potrzebną część, ale nie zamierzam płacić za cudzą pracę". Jedenaście miesięcy później, samochód samochód miał wyremontowany silnik, wyremontowaną skrzynię, nowe obicia w środku, nowe zawieszenie i był świeżo polakierowany. A moja córka (tak, to była córka) miała najfajniejszy samochód w całej szkole. A jej duma z powodu zrobienia wszystkiego samodzielnie była niewyobrażalna. Tak poza tym, żadne z moich dzieci nie dostało nigdy mandatu, choć żaden z samochodów nie miał mniejszej mocy, niż 450 koni mechanicznych.

- Pozwalaliśmy naszym dzieciom na popełnianie błędów. Pięć lat przed szesnastymi urodzinami i otrzymaniem samochodu, każde musiało pomagać przy innych samochodach rodziny. Pewnego dnia poprosiłem mojego syna, aby wymienił olej w jednym z nich i zapytałem, czy potrzebuje pomocy. Powiedział, że da sobie radę. Godzinę później przyszedł do mnie i zapytał, czy aby na pewno do wymiany oleju potrzebuje go aż 18 kwart. Zapytałem, gdzie to wszystko wlał, bo zazwyczaj wystarcza tylko pięć. Okazało się, że wlał wszystko do chłodnicy. Nie poniósł za to żadnej kary, po prostu musiał wszystko doprowadzić do porządku samodzielnie. Uznawaliśmy bowiem, że naprawienie błędu to wystarczająca i odpowiednia nauczka. To właśnie dlatego nasze dzieci nie boją się wyzwań i robienia nowych rzeczy. Nauczyły się bowiem, że za błędy nie są i nie będą karane. Muszą tylko je naprawić.

- Każde dziecko miało swój własny komputer, ale musiało go złożyć samodzielnie. Kupowałem wszystkie niezbędne części, a one musiały wszystko do siebie dopasować i wgrać stosowne oprogramowanie.

- Zwykle pozwalaliśmy dzieciom na dokonywanie własnych wyborów. Na przykład mogły wybrać, czy chcą posprzątać w pokoju, czy zamiast tego iść już spać. Bardzo rzadko wydawaliśmy polecenia, chyba że sytuacja wpływała na ogólne rodzinne ustalenia. Możliwość dokonywania choćby niewielkich wyborów sprawiła, że każde dziecko miało poczucie pewnej kontroli nad swoim życiem.

Fragment o samochodzie wielce mnie rozczulił i szczerze uważam takie postępowanie za genialne. Bo sama chciałabym UMIEĆ. O posiadaniu Mustanga nawet nie wspomnę... Francis Thompson zaimponował mi wielce i będę kłócić się do upadłego o uznanie jego racji. Samodzielne składanie komputera - bomba, dodam zresztą, że wjechało mi to na ambicję i sama wkrótce spróbuję. Takim postępowaniem gość wychował odpowiedzialnych ludzi, którzy są samodzielni, ogarnięci i nie potrzebują pomocy. I jestem pewna, że to musi być wielka satysfakcja.

ZAWSZE RAZEM

- Wymagaliśmy od dzieci, aby ze sobą współpracowały i pomagały sobie. Jeśli jedno miało czytać przez 30 minut dziennie, a drugiemu trzeba było poczytać, miały to po prostu zrobić wspólnie. Dotyczyło to też odrabiania prac domowych - ci bardziej zaawansowani w matematyce, mieli obowiązek tłumaczenia wszystkiego młodszym.

- Każde z młodszych dzieci miało swojego wybranego spośród starszych opiekuna, który pomagał mu w nauce i pracach domowych.

- Dzieci miały prawo do zgłaszania nowych zasad domowych. Co miesiąc pytaliśmy, czy życzą sobie jakieś wprowadzić i wiele wykorzystaliśmy. Oczywiście, jako rodzice mogliśmy zgłosić weto.

- Zawsze staraliśmy się być konsekwentni. Jeśli dzieci miały się uczyć przez dwie godziny dziennie - nie robiliśmy żadnych wyjątków. "Godzina policyjna" wyznaczona była na 22.00 w tygodniu i na północ w weekendy.

Nie wiem, czy ten fragment w ogóle wymaga komentarza, dodam też, że jako jedyny nie wzbudził większych kontrowersji. Podoba mi się idea pracy zespołowej, ale to może dlatego, że nie mam rodzeństwa i musiałam się tego uczyć o wiele później.

WAKACJE

- Każdego lata wyjeżdżaliśmy na rodzinne wakacje, na dwa lub trzy tygodnie. Choć mogliśmy pozwolić sobie na wszystko - nigdy nie stawialiśmy np. na dobry hotel, wycieczkę, czy rejs. Zawsze wybieraliśmy kampingi lub wyprawy z plecakiem. Jeśli padało, musieliśmy się przystosować i sobie poradzić. Zawsze robiliśmy mały obóz z kliku namiotów, a ja zabierałem wszystkie dzieci starsze niż sześć lat, na kilkudniowe wyprawy z plecakami. Moja żona zostawała w obozowisku z maluchami - przypominam, przez piętnaście lat była stale albo w ciąży albo z dzieckiem przy piersi.

- Wysyłaliśmy także dzieci do krewnych w USA i Europie, zawsze latały samodzielnie, a zaczynały już w przedszkolu. Ale zasada była jedna - leciały tylko, jeśli same tego chciały. Młodsze dzieci widząc jak zadowolone jest starsze rodzeństwo, najczęściej chciały. Dzieci nauczyły się nie tylko decydować, ale także tego, że jako rodzice zawsze jesteśmy dla nich, ale pozwalamy im samodzielnie rozwijać skrzydła.

Zawrzało, serio. Być może dlatego, że czytelnicy zauważyli postać pani Thompson. Owszem, już wcześniej pojawiały się wyrazy współczucia - no w końcu do urodzenia dwanaściorga dzieci musiała z pewnością zostać zmuszona! Czasem naprawdę wiele rzeczy mi opada. Skąd takie wyroki? Nie mam pojęcia. Może to po prostu niemodne, pani Thompson powinna robić karierę, a nie rodzić dziecko za dzieckiem. I co kogo obchodzi, że może zwyczajnie nie miała na to ochoty, a to spełnianie się w roli matki i żony było jej życiowym powołaniem. Fragment o "porzucaniu żony z dziećmi" w obozowisku, zbulwersował mocno. Ja tak sobie jednak myślę, że może jednak miała z tego jakąś frajdę, nie bardzo jestem w stanie uwierzyć, że ktoś może zmusić dorosłą kobietę z małymi dziećmi do zrobienia czegoś, czego ona naprawdę nie chce. Być może popełniam błąd.

Matki dzieciom osłabły na wieść o tym, że niewinne pięciolatki wysyłane były same w podróże samolotem (i pewnie jeszcze bez czapeczki!!!). Nie ukrywam, nie jestem w stanie pojąć tego, jak bardzo może przejmować się matka, ale nie widzę nic strasznego w uczeniu dziecka takiej samodzielności. Może i nie wysłałabym w taką podróż pięciolatka, ale...

MATERIALIZM

- Choć zawsze mieliśmy na to wystarczająco dużo pieniędzy, nigdy nie pomagaliśmy finansowo naszym dzieciom przy zakupie domu, opłaceniu studiów i opłaceniu wesela (tak, naprawdę - za to też nie płaciliśmy). Zapewnialiśmy im za to zawsze obszerny pakiet informacji o tym, jak to wszystko dobrze zorganizować i co, w jaki sposób pozałatwiać. Nie dajemy naszym dzieciom gotowców, dajemy im informacje i porady, które pomagają im wszystko zdobyć. Dajemy im na przykład kontakty do odpowiednich ludzi w różnych przedsiębiorstwach, ale muszą same zorganizować sobie spotkania w sprawie pracy i na tę pracę zasłużyć.

- Oczywiście dajemy dzieciom prezenty świąteczne i z okazji urodzin. Udawaliśmy nawet Mikołaja, ale gdy dorastały i zaczynały zadawać pytania, zawsze mówiliśmy im prawdę. Mówiliśmy też, że to rodzaj przyjemnej zabawy. Zawsze mieliśmy i mamy listy rzeczy, które nasze dzieci chciałyby dostać. Listę może przeczytać każdy, teraz rozsyłamy je i dzieciom, i wnukom. Jednak nadal prym wiodą prezenty wykonane własnoręcznie przez członków rodziny.

Brzmi to nie jak troska, ale jak zwyczajne skąpstwo - trudno mi się nie zgodzić z takim zarzutem. Jednak przygotowanie ludzi do tego, by liczyli wyłącznie na siebie, ma niewątpliwie dużo sensu. W końcu nie wiadomo, co może się zdarzyć. Odmowa finansowania dzieci brzmi może dość słabo, ale z drugiej strony - jest logiczną konsekwencją innych reguł panujących w tej rodzinie. Czy mi się to podoba? Niekoniecznie. Czy obiektywnie widzę w tym sens? Owszem.

ZDERZENIE Z PRAWDZIWYM ŚWIATEM

- Kochaliśmy i kochamy nasze dzieci bez względu na to, co zrobiły. Ale nigdy nie zapobiegaliśmy celowo konsekwencjom żadnych z ich czynów. Zdecydowaliśmy się pozwalać im na ponoszenie konsekwencji, nawet gdy przysparzało to im cierpienia. Mogliśmy płakać, przeżywać załamania, ale nigdy nie uczyniliśmy nic, aby zminimalizować skutki ich czynów. Nie byliśmy i nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi naszych dzieci. Jesteśmy ich rodzicami.

Ostatnie zdanie wypowiedziane przez Francisa Thompsona było dla niektórych kroplą, która przepełniła kielich. I w zasadzie rozumiem, bo nie wyobrażam sobie tego, że moi rodzice nie są moimi najlepszymi przyjaciółmi. Ale nie mogę się powstrzymać od rozważań, czy nie byłoby dla mnie lepiej, gdyby skupili się głównie na przystosowywaniu mnie do życia, zamiast na roztaczaniu nade mną pewnego klosza. Oczywiście łatwo gdybać, gdy jest się w komfortowej sytuacji. Aleksandra też miała na ten temat coś do powiedzenia .

Mam jednak nieodparte wrażenie, że Francis Thompson wykonał gigantyczną i szalenie wartościową pracę. Wychował swoje dzieci na niezależnych ludzi, o wielu umiejętnościach i talentach, radzących sobie ze wszystkim. Mam też wrażenie, że świat byłby lepszym miejscem, gdyby większość ludzi umiała radzić sobie samodzielnie w najprostszych sytuacjach - począwszy od wbicia gwoździa, do wymiany oleju w samochodzie. Co więcej, choć bardzo doceniam to, że moje dzieciństwo nie było takie, jak dzieci Thompsonów - chciałabym jednak w porę nauczyć się wielu rzeczy. I zazdroszczę Thompsonom tego, jak bardzo są od wielu rzeczy niezależni.

Czego mi zabrakło i brakuje? Wypowiedzi któregoś z dzieci i żony Thompsona. Myślę, że poznanie ich stanowiska w sprawie zasad i reguł według których żyli przez tyle lat, mogłoby rzucić nieco więcej światła na sprawę i być może zahamować falę krytyki, jaka spadła na głowę zasadniczego ojca. A może wręcz przeciwnie? Co prawda, według części czytelników tekstu Francisa, wszyscy leżą na kozetce u psychiatry i spowiadają z nieudanego dzieciństwa. Ja nie jestem tego taka pewna. Bo mam jednak wrażenie, że to ludzie, którzy nie mają czasu na takie rzeczy, wolą zająć się czymś pożytecznym. No i czy wspomniany przez Francisa fakt, iż jego wnuki wychowywane są według takich samych reguł, o czymś jednak nie świadczy?

Więcej o:
Copyright © Agora SA