Nie umierasz, to poczekasz: tak się leczy w Polsce

Październik jest miesiącem dobroci dla zwierząt i walki z rakiem piersi. Zestawienie pozornie nieistotne, ale okazuje się, że na dobroczynność i pomoc (zwłaszcza tę, którą niesie nam nasze opiekuńcze państwo) kobiety liczyć mogą jednak mniej, niż kotki i pieski.

Szumne kampanie społeczne nawołują do dbania o zdrowie - podkreśla się wielokrotnie konieczność regularnego wykonywania badań profilaktycznych. Zwłaszcza w październiku, kiedy to różową wstążeczkę i szereg związanych z rakiem piersi akcji społecznych widać prawie wszędzie. I to fantastycznie - kobiety powinny się badać, powinny być odpowiedzialne, powinny się o siebie sensownie martwić. I to działa. Setki kobiet, być może tysiące, zostały przebadane w ramach bezpłatnych badań. Część skorzystała z możliwości, które daje im ubezpieczenie. Część dowiedziała się, że wszystko jest w porządku. Wiele dowiedziało się, że czas działać. Okazało się, że rzeczywistość nie jest tak różowa, jak wstążeczka.

Jedną z tych, które usłyszały, że trzeba działać, jest moja znajoma. M. nie jest jedną z tych, co nigdy nie widziały maszyny do USG. Robi regularnie (prywatnie) wszystkie badania i dzięki temu dowiedziała się, że ma na jajniku takie małe coś, co może groźne nie jest, ale może być - a właściwie to dowie się, kiedy to maleństwo znajdzie się w laboratorium. Zdecydowała się więc na zabieg, zwłaszcza, że ma w mieście doskonały i cieszący się znakomitą opinią szpital. Termin okazał się niezbyt odległy - zaledwie parę miesięcy. Gdy nadszedł dzień zabiegu, M. była przygotowana - zgodnie z zaleceniem głodziła się od poprzedniego dnia. Planowana laparoskopia to zabieg jednego dnia: wypisuje się chorego w drugiej dobie. Wszystko brzmi świetnie.

Oczywiście, pomimo umówionego terminu trzeba (znowu) przejść horror rejestracji. W szpitalu każą być o siódmej rano. Cudem, już o 7.30 papiery M. zostają już przechwycone przez rejestratorkę piszącą jednym palcem w jedynym czynnym okienku. Zarejestrowana, siadać, czekać.

Kolejka w szpitalu jest gigantyczna, są w niej wszyscy - dziewczyny na zabiegi i operacje, kobiety w zaawansowanej ciąży (patologia ciąży, "przeterminowanie"), kobiety, które chcą wykonać darmowe USG czy cytologię. Istny przekrój. Co prawda nie ma nawet jednego dystrybutora z wodą (ale i tak nie wolno pić, bo zabieg) jest za to stoisko pewnej firmy kosmetycznej. Pielęgniarki (w mundurkach) ochoczo przeglądają katalogi i smarują ręce wszelkimi specyfikami, również tymi do makijażu. Kilkadziesiąt minut, na oczach wszystkich.

Po dwóch godzinach pada w końcu nazwisko M. Pacjentka staje karnie przed panią asystentką, która przegląda wyniki jej badań. Okazuje się że połowa papierków jest niepotrzebna (choć kazano jej te badania - dość kosztowne - zrobić), potrzebne jest za to badanie, którego nikt nie kazał M. wykonać przed zabiegiem. Na szczęście wpadła na to sama. Dzięki temu w końcu przyjmują ją na oddział. Ma zjechać do szatni, której położenia nie zna, pani z fochem tłumaczy jej lokalizację.

Szatnia przypomina zdjęcia z Czarnobyla ale nic to, najważniejsze, że tu można się przebrać w piżamę. Oczywiście na widoku. Prywatność jest przecież przereklamowana. Miła szatniarka tłumaczy, gdzie jest dyżurka pielęgniarek. M. oddaje rzeczy towarzyszącej jej mamie, wiadomo - lepiej nie mieć ze sobą nic cennego, bo przecież nikt tego nie dopilnuje gdy zabiorą nas na zabieg.

W dyżurce pielęgniarek pierwsze, co słychać, to wrzask: "Gdzie??? Ja będę wołać jak sobie zażyczę żeby pani weszła!" . Drzwi do dyżurki są otwarte, okazuje się, że panie które przez godzinę smarowały się kosmetykami, to pielęgniarki oddziałowe. Właśnie robią kawę, jedzą ciasteczka i przeglądają katalog z kosmetykami. Po 20 minutach katalog zostaje zamknięty i M. zostaje wezwana ("Wejść!" ) i usadzona ("Siadać!" ) i ponownie przesłuchana z wyników badań. Wszystko jest w porządku, może zatem iść na zabieg. Każą jej nadal nie pić wody i kierują do sali, w której znajdować się ma jej łóżko. W sali przykra niespodzianka. Wszystkie łóżka zajęte. Co prawda jakaś pani ma dziś wyjść, ale od rana nie pojawił się lekarz, który by ją zbadał i wypisał. Łóżka nie ma, są za to kandydatki do tego łóżka - zaledwie cztery. Zapytana pielęgniarka nic nie wie. "Coś się znajdzie albo się położy na korytarzu" . M. siada z torbą, w piżamie na korytarzu. Nie ma krzeseł, ławek - siada na podłodze Nikt się nią nie interesuje. Koczują z nią tak inne kobiety.

Niektóre siedzą w szpitalu już jakiś czas i mówią, jak to jest. Że niektóre z nich siedzą tam już niemal tydzień i do tej pory nie obejrzał ich żaden lekarz, który ma je skierować na zabieg. Że jest jakieś tygodniowe opóźnienie. Że być może dziś ktoś te panie obejrzy. A ona? No, jak posiedzi tu tydzień, to będzie miała szczęście. Prawda jest taka - te panie zajmują łóżka, spędzają całe dnie w szpitalu nie na leczeniu. Normalnie jedzą, piją, nie biorą żadnych leków - jakby były w hotelu. Bo szpitalowi się to opłaca - każda taka noc to konkretne pieniądze z NFZ. A pacjent nie wymaga troski więc niech leży, kasa leci sama...

Po trzech godzinach M. traci cierpliwość - pyta, kiedy właściwie ma być ten zabieg. "A skąd ja mam wiedzieć? Lekarz pani powie!" . Pyta zatem, kiedy zobaczy jakiegoś lekarza. "Musi pani czekać!" . Pyta, czy jest jakaś rozpiska zabiegów i na jaki dzień w ogóle można liczyć. "No, koło czwartku, piątek to już się nic nie robi to może przyszły tydzień" (jest poniedziałek). Pyta w końcu, mocno wściekła, czy ma w takim razie nie pić wody do przyszłego tygodnia, o jedzeniu nie wspominając. Odpowiedź jest nieco zaskakująca: "Nie wiem!!! Czego pani w ogóle chce? Umiera pani czy co? Co pani, myśli, że tu można ot tak przyjść i mieć zabieg? Każdy by tak chciał!" .

M. postanawia się wypisać. Idzie do dyżurki lekarzy - w końcu skoro nigdzie ich nie ma, to może są tam. Faktycznie są. Mnóstwo! Jedzą ciasteczka rumowe oraz oglądają zdjęcia, palmy wskazują na wakacje. Ogólnie nastrój radości i koleżeństwa. M. zdejmuje bransoletkę i mówi, że chce się wypisać na życzenie. Rzuca się na nią lekarka: "Pani nie może tak sobie wyjść! Takie rzeczy to nie u mnie na oddziale!" . M. tłumaczy, że miała mieć zabieg, jest zapisana od kliku miesięcy, wzięła urlop na dwa dni, a dowiedziała się, że termin przyjęcia do szpitala, nie jest terminem wykonania zabiegu. "No też pani ma pomysły! Przecież my nie jesteśmy w stanie zaplanować zabiegów! Skąd ja mam wiedzieć, kiedy pani będzie mieć zabieg?" - mówi oburzona lekarka.

Po wyszarpaniu odpowiednich dokumentów od obrażonej lekarki, M. wychodzi w piżamie przed szpital, na szczęście ma skąd zadzwonić do mamy. Z nerwów i po ośmiu godzinach bez wody, zaczyna rzygać jak kot. Wraca do domu. Nowotwór wraca razem z nią i zaciera swoje obrzydliwe łapki. Może będzie miała szczęście następnym razem? Nie ma jednak siły o nim myśleć.

 

To wszystko M. przeżyła, mając wypasione ubezpieczenie zdrowotne. Same badania, które musiała wykonać do szpitala (a które trzeba będzie powtórzyć przy kolejnym podejściu) kosztują ponad tysiąc złotych. Stać ją. A co z tymi, których nie stać? Co z tymi kobietami, które siedzą w szpitalu pod ścianą przez tydzień? Z tymi, których nowotwory już dawno przestały być niegroźne? Co z tymi wszystkimi dziewczynami, które posłuchały wezwań do badań, wezwań do profilaktyki? Tak, to super, że mogły dowiedzieć się, że są chore. Szkoda że na tym kończy się ta kampania. Jak wiesz co ci jest, umrzeć możesz na to spokojniej.

[Od Redakcji: Przypominamy, że tematem października jest POMAGAM INNYM - taka redakcyjna innowacja na Fochu. Nie pomaganie, bo pomagamy od zawsze - temat miesiąca jest innowacją. A zainspirowała nas do niego bardzo szlachetna akcja , której celem jest zebranie miliona (duża bańka!) na leczenie dzieci z poważnymi wadami serca. Z serca prosimy: weźcie w niej udział!]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.