Agata ma jelito. To jelito Hannibala

Napalona jak kuna w deszcz, postanowiłam obejrzeć Hannibala. I co? Niewiele. Poza tym, że mam ochotę wyszarpać komuś jelito...

"Ikona popkultury [och, jakże ja uwielbiam to określenie] powraca w nowym i niepokojącym serialu" - tak zakrzyknął mi niegdyś pewien interesujący nagłówek. Zaiste, Hannibal Lecter to jedna z ukochanych piekielnych maskotek popkultury (słowo, które uwielbiam jeszcze bardziej). Przepadam od lat, zatem na wieść o serialu dostałam lekkich wypieków. Ku mojej niekłamanej radości, emisja rozpoczęła się gdy bawiłam na urlopie, zatem oczekiwałam doskonałej pociechy po powrocie z wojaży.

Rzucona w wir ciężkiej pracy, zmuszona byłam odłożyć sobie przyjemność zapoznania się z tym dziełem, w rezultacie gromadząc aż trzy smakowite odcinki na jedną weekendową sesję. Napalona byłam jak kuna w deszcz. Zewsząd dobiegały mnie wyrazy zachwytu, obserwowałam rosnącą fascynację, no i wiecie Mads Mikkelsen. Na jego punkcie po raz kolejny oszalała damska publika. Do tego smaczki - odrażający, obrzydliwy, niewyobrażalna ilość makabry. Przebierałam nóżkami jak samaniewiemco. Makabra bowiem mnie fascynuje. Ale odłóżmy ten wątek na później.

Do sesyjki z "Hannibalem" zasiadłam przygotowana, smaczne jedzenie (odcinki o wyrafinowanych francuskich tytułach pobudziły mi apetyt) wino (podobno znakomicie odgania demony), wyłączony telefon. I co? I było... milutko. Bo trzy pierwsze odcinki są przyjemne w odbiorze, pobudzają apetyt, tylko nagle robią się no... jakieś za słodkie.

Przypomnijmy może, o czym my tu właściwie opowiadamy. Mamy zatem genialnego psychiatrę Willa Grahama, który posiada fascynującą umiejętność wczuwania się w przerażające umysły morderców. Ogromna empatia i wyjątkowo bujna wyobraźnia pozwalają mu odtwarzać nie tylko przebieg zdarzeń na miejscu zbrodni, ale także doskonale odgadywać motywy zabójców. Brzmi świetnie. Niestety nasz biedny Willy cierpi na modne aktualnie zaburzenia osobowości - sugeruje się tu mocno Zespół Aspergera - co pociąga za sobą konsekwencje w postaci dopieszczenia go dyskretnymi (?) konsultacjami psychiatrycznymi. Opiekunem Willa staje się nasz dobry znajomy, doktor Hannibal Lecter, znany nam (ale oczywiście nie bohaterom serialu) jako specjalista od serwowania smacznych dań z ludzkiego mięsa. Mamy też okrutne zbrodnie popełniane na apetycznych młodych damach, mały dramacik rodzinny i w ogóle straszliwe zamieszanie. No dzieje się. Zresztą sami zobaczcie.

 

Serwowane nam na zimno i ciepło morderstwa są dość smakowite, zwłaszcza plastycznie. I niestety tu przyszło pierwsze mocne rozczarowanie, gdyż tak podkreślana makabra okazuję się zimnym kotletem. Ok, jest plastycznie, jest ciekawie, ale troszkę wieje nudą. Bardzo przepraszam, ale uciekam od rozbudowanych opisów, gdyż szczerze nienawidzę spoilerów. Poza drugim odcinkiem, w którym ofiary wyglądają naprawdę interesująco, a pomysł ujmuje - makabra przypomina mi amerykański horror dla nastolatków. O rany, pokazali jelito. Szał!

Will, który przez pierwsze trzy odcinki zdaje nam się być głównym bohaterem spektaklu, jest na zmianę wspaniały i irytujący, co uznać mogę jednakże za zaletę, gdyż lubię obserwować próby przedstawiania na ekranie skrajnych emocji. Próby. Hugh Dancy radzi sobie z rolą w sposób w miarę satysfakcjonujący, jednakże ja przecież przyszłam tu oglądać coś zupełnie innego. No i w końcu pojawia się ON. Wyrafinowany, doskonały i mroczny - Hannibal Lecter w boskim ciele Madsa Mikkelsena... Robi się gorąco, robi się przyjemnie. I - niestety, - to uczucie szybko mija.

Zaiste nie dziwię się, że gdy tłum lasek zobaczył znakomicie ubranego faceta, szykującego apetyczne dania (z czego, ach, z czego?), lejącego wino do ogromnych kieliszków i mówiącego z erotycznym akcentem - panie lekko zmoczyły bieliznę. Przekładanie swoich erotycznych i/lub kulinarnych marzeń na moc serialu uważam jednak za pewne nadużycie. Owszem Mads jest tu ujmujący i bardzo męski. Tylko że nie o to nam tu chyba chodziło.

Po sześciu obejrzanych odcinkach doszłam do wniosku, że gdy bogini seriali (która bawi na urlopie od dwóch sezonów) natchnie w końcu odpowiednich ludzi do kontynuacji "Twin Peaks" - mamy doskonałego kandydata do roli słynnego pieńka. Mikkelsen gra jak pieniek, uosabia pieniek i nudzi mnie potwornie. Nie tracę jednak nadziei, że chore umysły, które pracowały nad scenariuszem serialu, szykują mi niespodziankę. Że te małpy usypiają moją czujność, że to w końcu uderzy, że zobaczę prawdziwą twarz Hannibala Lectera. Na razie widzę ironicznego francuskiego kelnera. I troszkę mnie mdli.

Do tego wszystkiego zastosowano w tym serialu wyjątkowo irytujący zabieg, polegający na gwałtownym wyhamowaniu głównego wątku i skupieniu się na "morderstwie tygodnia". Serio? Zabrakło wam pomysłów na wypełnienie trzynastu odcinków? Pobudzanie apetytu jest dobre, ale trzeba to robić umiejętnie. Naprawdę - zbyt długi czas pomiędzy aperitifem a deserem nie zachęci mnie do powrotu do restauracji. Ze szczerego zawodu mam ochotę wyszarpać Hannibalowi to cholerne jelito.

Czy będę to dalej oglądać? Pewnie tak. Nadal mam ochotę zmienić zdanie. Czy wierzę, że to się uda? Nie bardzo. Ale na letnie weekendy zapowiadają deszcze.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.