Nie był gwiazdą popu. Był artystą totalnym. Do widzenia, Davidzie

Jak wielu fanów od piątku słuchałam w kółko najnowszej, wydanej w dniu 69. urodzin artysty, płyty "Blackstar". Płyty doskonałej, przemyślanej w każdym szczególe, wybitnej. "To pożegnanie. Ostatni element układanki, który wyjaśnia wszystko" - pomyślałam i natychmiast zgromiłam się za tę myśl. Przecież David żyje, tworzy, jest w znakomitej formie artystycznej. Będą jeszcze inne płyty. Dziś wiem już, że nie będzie. David Bowie nie żyje.

Siedzę przed komputerem i próbuję zebrać myśli, uporządkować emocje. Poczucie straty tak wielkie, że aż absurdalne - czy można opłakiwać odejście obcego człowieka, jakiegoś tam rockowego idola, zagranicznego celebryty? Któż poza egzaltowaną nastolatką będzie szlochać z powodu zgonu znanego piosenkarza?

Rzecz w tym, że nie mam Bowiego za gwiazdę popu. Od dawna widzę w nim artystę totalnego, który każdym swym ruchem, każdą twórczą manifestacją (a było ich wszak wiele - pisał, malował, fotografował, komponował, grał w filmach i teatrze) budował konsekwentny przekaz, wielkie dzieło. Obcowanie z jego sztuką dawało poczucie bliskości z wielkim umysłem, nietuzinkową osobowością, odważnym duchem. Odważnym do końca, bo nawet własną śmierć uczynił częścią swej artystycznej spuścizny.

 

Jeśli spojrzeć na płytę "Blackstar" w kontekście choroby i śmierci Bowiego, to nie sposób traktować jej inaczej niż jako pożegnania i testamentu. Wątki eschatologiczne i elegijne tony są w niej obecne od początku do końca. Łazarz (Lazarus), motyw pojedynczej, samotnej świecy (gromnicy?) w utworze "Blackstar" , liczne nawiązania do śmierci, pożegnania, tęsknoty pojawiające się w warstwie lirycznej w niemal wszystkich piosenkach i wizualnie w dwóch wideoklipach do "Lazarusa" i "Blackstar" .

 

Do myślenia daje też wyraźne domykanie wątków - kompozycja "Lazarus" powstała na potrzeby broadwayowskiego musicalu pod tym samym tytułem, który dopowiada losy Thomasa Jerome Newtona, czyli bohatera filmu Nicolasa Roega "Człowiek, który spadł na Ziemię" . Rola Newtona - kosmity "przebranego" za człowieka - była rewelacyjnym ekranowym debiutem Bowiego. A zarazem przewrotną korespondencją z jego wcześniejszą sceniczną personą - postacią Ziggy'ego Stardusta, rockowego Mesjasza, który przybył na Ziemię z kosmosu... U Davida wszystko zawsze dopełniało się, zazębiało i korespondowało ze sobą. Piosenki niosły echa filozoficznych lektur, muzyka stanowiła pole eksperymentów i poszukiwań, a wideoklipy i sceniczny image były odzwierciedleniem studiów nad sztuką, teatrem i tańcem, którym oddawał się od wczesnej młodości. Z tej mozaiki odniesień, nawiązań, aluzji, wycieczek i transgresji wyłaniał się zaskakująco spójny obraz - choć w powszechnej opinii Bowie uchodził za wiecznie zmieniającego się kameleona.

Zawsze irytowała mnie taka powierzchowna analiza - wszak nie trzeba było najbystrzejszego oka, by dostrzec, że w centrum jego artystycznych działań jest zawsze to samo: trwanie, zmiana, pozory, granice, względność - czasu, materii, sławy. Od swojej pierwszej uwiecznionej na taśmie filmowej w 1969 roku etiudy aktorskiej - pantomimy pt. "Maska" do nagrywanej w stadium śmiertelnej choroby ostatniej płyty, zajmował się tym samym: ucieczką przed śmiercią - w nieśmiertelność. Świadomie, konsekwentnie budował swój pomnik, podejmując tematy wielkie i godne wielkiego artysty. Wierzę, że zbudował trwalszy niż ze spiżu i doczeka się należnego mu uznania. Nie dla przedziwnych przebrań i wymyślnych kreacji - dla konsekwencji i głębi jego sztuki, udającej karierę gwiazdy muzyki popularnej.

Jako dziennikarka napisałam o Bowiem kilka sążnistych tekstów, analizujących jego twórczość, które ukazywały się w szacownych periodykach - śp. "Machinie" , śp. "Przekroju" . Choć starałam się uciekać w nich od obwiązujących banalnych tropów interpretacyjnych, to zawsze towarzyszyło mi poczucie ślizgania się po powierzchni. Bo jak ująć w kilkunastu tysiącach znaków jakąkolwiek prawdę o czymś tak złożonym, wielowymiarowym i ważnym jak artysta znany jako David Bowie? I tak wciąż pozostanie zagadką, fascynującym puzzlem, zaproszeniem do własnej interpretacji. Jak wszyscy wielcy.

"I'm not a popstar, I'm not a film star. I'm a blackstar" - tymi słowy pożegnał się z nami. Co miał na myśli? Czym jest czarna gwiazda? Czy chodzi o symbolikę anarchistyczną, czarną dziurę, kabalistyczną figurę czy japońskich asasynów? Bowie rzadko tłumaczył się z tego, co chciał powiedzieć taką czy inną piosenką ani inną formą sztuki - choć niekiedy w wywiadach (których przestał udzielać ponad dekadę temu, niestety) odsłaniał ogrom swojego intelektu, pogrążonego w filozoficznych rozważaniach, zawstydzającego erudycją, ogromem wiedzy historycznej, literackiej, muzycznej. Chciałabym, żeby tak został zapamiętany. Jako wybitny człowiek, a nie jeden z długiej listy sezonowych gwiazdorów. Dla mnie jest wieczny.

Więcej o:
Copyright © Agora SA