Ile wydajemy na ciuchy i w co się ubieramy - tygodnik "Polityka" podsumowuje odzieżowe obyczaje Polaków

Czy polska ulica to wciąż głównie Janusze w rozciągniętych gaciach i klapkach czy sformatowani przez modowe blogi młodzi, piękni, nierozgarnięci? Polecam smaczną lekturę, która - choć temat pozornie jest błahy - skłania do bardzo poważnych refleksji!

RedNacz poleca! fot. foch.plRedNacz poleca! fot. foch.pl RedNacz poleca! fot. foch.pl RedNacz poleca! fot. foch.pl

Polacy wydają na ciuchy 5% swoich zarobków - średnio 52 zł miesięcznie. Czy to dużo czy mało i na co idą te pieniądze przeczytać można w znakomitym (naprawdę zabawnym, a przy tym merytorycznym) tekście Ewy Wilk pt. "Nie szata zdobi Polaka" w najnowszym numerze "Polityki".

Polak ubiera się za 5 proc. tego, co zarobi. Proporcjonalnie do zarobków wydaje na ciuchy już niewiele mniej niż mieszkaniec Zachodu (5,7 proc). Średnio 52 zł miesięcznie (GUS), ale w wielkich miastach co najmniej dwa razy tyle, bo rocznie 1,3 tys. zł na odzież, a jeszcze 700 zł na buty i 500 zł na przyodziewek sportowy (GfK). 15 lat temu wysupływał na ubranie ledwie 33 zł rocznie. Skok nastąpił między 2000 a 2006 r. Ale polski rynek mody (wart ok. 30 mld zł) - ku entuzjazmowi analityków - wciąż rośnie o kilka procent rocznie. Szafy puchną. Po co?

Tak, to zasadnicze pytanie, a ja jako świeżo nawrócona przez Joannę Glogazę (notabene Joanna jest jedną z osób wypowiadających się w tekście pani Wilk) wyznawczyni slow-fashion coraz częściej zadaje sobie pytanie: czy ja naprawdę tego potrzebuję? Nowej sukienki, butów, takiej marki, lepszej marki? Jednak ubranie, jak zauważa autorka tekstu, pełni rozmaite funkcje - zaspokaja nasze potrzeby, ale też jest wyrazem pragnień i aspiracji, czasem uniformem lub zbroją. Analiza odzieżowych i zakupowych obyczajów przynosi sporo informacji o naszym społeczeństwie, pozwala wyłonić zeń klasy i grupy. Co autorka czyni - z pewna dozą złośliwości.

Są więc samce alfa i samice omega całe w Pradzie i innym diabelstwie - przedstawiciele biznesokracji i burżuazji kredytowej, wydająca najwięcej na zakupy w trybie szybkiej mody i smart-shoppingu klasa średnia, która "kupuje na potęgę, bo lato, bo zima, bo urlop, bo promocja, bo coś wpadło w oko, bo akurat się wpadło do galerii po odkurzacz i wyszło w nowej puchówce" - oni kupują to, co w danym sezonie modne, nawet jeśli jest to najbrzydsza rzecz świata, jest dzieciarnia kupująca tylko to, co polecą znane blogerki lub fejmy z Instagrama, są przedstawiciele ludu prostego - mięśniak i dziewczyna-malina w plastikowych ciuchach z bazarku, są panowie - luzacy: w rozciągniętych gaciach i kamizelkach z licznymi kieszeniami.

Skrajny luzak polski latem w okolicznościach publicznych nosi gacie do kolan dawno nieprane, z przodu opuszczone pod wydatny brzuch, z tyłu - poniżej linii nerek. Oraz podkoszulek bez rękawów (chyba że go zdejmie w upał i okręci zmyślnym turbanem głowę). A klapkami efektownie powłóczy i klapie. Wygląda zawsze jak po ciężkiej robocie w drodze do własnej łazienki, choć najczęściej idzie na piwo z innymi luzakami. Nie jest człowiekiem, który poczułby dyskomfort z powodu niekompletnego stroju i higienicznej abnegacji.

Brzmi znajomo? A jakże! niemal widzę tego pana jak idzie, klapie, sapie, niemal czuję tę zalatującą od niego woń potu i piwa. Letnia dawka obrzydliwości dla wszystkich !

Autorka nie zostawia suchej nitki na nikim - no prawie. Szczery podziw wyraża jedynie wobec pań po sześćdziesiątce, które zaprawione w sklepowych bojach w czasach PRL, nadal potrafią upolować coś ekstra, poza tym pomysłowo przerabiają ubrania i mają własny, indywidualny styl, niepodatny na marketingowo kreowane trendy. Eleganckie, a niekiedy wręcz ekscentryczne (kapelusze! rękawiczki! wzory i kolory!) starsze panie zdobią polską ulicę, którą wypełnia tłum takich czy innych klonów.

Polecam lekturę całości - nie będzie to czas zmarnowany - a na koniec oddam się refleksji osobistej. Im dłużej o tym myślę, tym więcej sensu widzę w NIEKUPOWANIU UBRAŃ. Mam ich pełną szafę - mam z czego wybierać. Dziś mam na sobie spódnicę, kupioną sześć lat temu, szpilki sprzed pięciu lat i kurtkę sprzed siedmiu. Kupione w sieciówkach (Zara, Cortefiel, Esprit), ale wystarczająco dobrej jakości, by oprzeć się upływowi czasu. Wystarczająco klasyczne w kroju, by oprzeć się sezonowym zmianom trendów. Na pewno skusi mnie jeszcze taka czy inna promocja w moich ulubionych internetowych sklepach, ale staram się patrzeć na swoją garderobę jako pewną całość, którą ewentualnie należy w tym czy innym obszarze uzupełnić lub wzmocnić. nie rzucam się na wszystko "bo lato, bo zima, bo cośtam". Te statystyczne 50 złotych miesięcznie (w second-handzie można się za to nieźle ubrać - choć i tam ceny idą w górę) zdecydowanie wolę skumulować w większą kwotę i przeznaczyć ją na zakup porządnej rzeczy - niekoniecznie z tzw. wyższej półki, ale po prostu dobrej jakościowo. Takiej, którą założę za kolejne pięć czy sześć lat.

PS. Choć pani Ewa Wilk o sieciówkach pisze z pewnym przekąsem, to ja jednak jestem im wdzięczna, bo nawet jeśli szybka moda jest szybka i słabej jakości, to jednak dzięki niej generalnie, jako tłum, wyglądamy lepiej, spójniej, gustowniej. Widzę to codziennie na warszawskich ulicach, które od lat 90. zmieniły się na lepsze!

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.