Zygmunt Miłoszewski: "wkurw polski" to cecha, która nas identyfikuje jako naród

- Fajne rzeczy wykuwają się z buntu, przekory, niezgody. Wkurw jest do pewnego stopnia twórczy, choć utrudnia życie codzienne, ale w sumie wolę go od tej atmosfery wiecznego zadowolenia zachodnich społeczeństw.- mówi Zygmunt Miłoszewski. Rozmawiamy tuż po premierze jego najnowszej książki "Gniew" - ostatniej z serii o superprokuratorze Teodorze Szackim.

Moja ostatnia randka z prokuratorem Szackim trwała nieprzerwanie do 4.20 rano - bardzo dziękuję. I rozumiem już, czemu zatytułowałeś tę książkę "Gniew"...

- Starałem się, żeby tytuł był adekwatny.

Ja czuję, że będzie to właśnie reakcja fanów Szackiego. Co to za zakończenie jest?!

- Zakończenie jak zakończenie. Tak zwane otwarte. Historia literatury zna takie przypadki. Nie zdradzając, co jest w tej książce, ale skoro czytałaś, to wiesz, że niezależnie od zakończenia, niezależnie od ostatniej strony, po tym, co się wydarzyło w tej powieści, nie ma mowy, żeby pojawiła się jakakolwiek inna powieść z prokuratorem Szackim.

Czyli tak jak zapowiadałeś: trylogia i na tym koniec?

- Tak. I w ogóle nie rozumiem, czemu to budzi tyle emocji.

Bo stworzyłeś dobrą postać. Czytelnicy się przywiązali.

- Ale to miejcie trochę zaufania, że jak udało mi się z jednym, to może uda się też z kolejnymi? Czy pisarz ma jakoś przypisaną odgórnie jedną określoną postać? Że jak raz trafił w bohatera, to już koniec? Potem może się tylko przebranżowić i produkować meble artystyczne?

Miejmy nadzieję, że nie przerzucisz się na meble. Ale, o ile wiem, wątków prokuratorskich nie porzuciłeś całkowicie - jesteś współautorem scenariusza serialu o prokuratorze, choć nie Szackim.

- Serial jest przede wszystkim autorstwa mojego brata Wojtka. Zaczęliśmy pracować nad tym scenariuszem wspólnie, początkowo nawet miało być o Szackim, ale potem uznaliśmy, że to, co powstało, różni się na tyle od mojej postaci, że nazwaliśmy go inaczej. Serial wszedł już w fazę realizacji, właśnie ruszają zdjęcia. W roli prokuratora Procha wystąpi Jacek Koman, co mnie bardzo cieszy, bo uwielbiam tego aktora, a brat donosi z planu, że jest mistrzowski w tej roli. Jego partnera policjanta gra z kolei Wojciech Zieliński; podobno jest chemia!

Zygmunt Miłoszewski (fot. Agata Połajewska)

Czemu ty tych prokuratorów tak lubisz? W książkach pojawiają się takie określenia jak szeryf, superbohater - tak widzisz tę rolę? Prokurator lepszy niż policjant?

- Prokurator może chodzić w garniturze, a policjant musi w skórzanej kurtce trzy czwarte. Nienawidzę skórzanych kurtek.

Skąd ten wątek elegancji? Sam reprezentujesz raczej elegancję sportową - interesujesz się jakoś bliżej modą męską? Czytasz porady dla szarmantów?

- Nie, ja jestem taki dość wymięty - dziękuję za tę sportowa elegancję - i właściwie nie znam się na tym wcale. Jestem z tego rodzaju mężczyzn, którzy wchodzą do sklepu kupić buty, bo poprzednie już całkowicie schodzili, i płaczą, gdy okazuje się, że w sklepie nie ma już takiego samego modelu albo przynajmniej podobnego do tego, który mieli.

Ale Szacki jest taki przekonujący, gdy sarka na krój poszetki czy dobiera garnitur...

- Tutaj akurat pomogła mi żona. Przeczytała i zapytała: "A to ty nie wiesz, jak nazywa się taka chusteczka wystająca z kieszeni marynarki?". A skąd mam wiedzieć? Chusteczka to chusteczka. Dopiero żona mi uświadomiła, że to właśnie poszetka, że to bardzo ważny element męskiego ubioru, bo w takim bardzo formalnym stroju to jedyna rzecz, która pozwala zaznaczyć swoją osobowość czy styl. Więc to nie jest tak, że się znam, ale tak jest z wieloma rzeczami, o których piszę - nie interesuję się nimi, ale staram się je poznać jak najlepiej, kiedy o nich piszę. Jest takie powiedzenie, że należy pisać o tym, co się wie, natomiast kiedyś jeden amerykański autor mi powiedział, że trzeba pisać nie o tym, co się wie, tylko o tym, czego się dowie. Trzeba po prostu dużo pracować, by poznać jak najlepiej rzeczywistość, o której się pisze. I to potem procentuje. Nigdy nie pracowałem w prokuraturze, nigdy nie miałem do czynienia z wymiarem sprawiedliwości, ale rozmawiałem dziś rano z prokuratorem, który mówił, że udało mi się oddać specyficzny sposób myślenia prokuratora. W ogóle jestem pupilkiem prokuratury, bo jako jedyny przedstawiam ich w korzystnym świetle.

Wracając zaś do kwestii odzieżowej pedanterii Szackiego - u niego strój pełni bardzo określoną funkcję. On się wpisuje w konwencję opowieści o superbohaterze, a superbohater musi mieć kostium. Nie ma superbohatera bez kostiumu: peleryny, rajstopek, maski. Szacki ma zaś swój garnitur. Zawsze zapięty pod szyję, górny guzik marynarki zapięty, mankiety wystające ile trzeba. Bo to jest jego forma: nie jest jakimś urzędasem po prawie, tylko przedstawicielem sprawiedliwości Rzeczpospolitej.

Konwencja superbohaterska to jedno, ale Szacki wpisuje się też w inny trend we współczesnym kryminale, czyli poszukiwanie innego bohatera niż prywatny detektyw, policjant czy adwokat. Mamy więc patologów, profilerów, koronerów i prokuratora. To jest wyraz znużenia twórców gatunku?

- Kryminałów jest zatrzęsienie, więc nic dziwnego, że autorzy próbują się z tej masy wyróżnić i podejmują z czytelnikiem pewną grę. Bo on z jednej strony oczekuje od kryminału znanej, ustalonej konwencji: zaczyna się od tego, że jest trup, potem ktoś się tym trupem interesuje i próbuje dojść, skąd ten trup się wziął, na końcu zaś poznajemy rozwiązanie zagadki. Ale jednocześnie w tych ramach czytelnik chce mieć coś nowego: jakąś nieoczywistą fabułę, tło społeczne, opis profesji, o których nie miał pojęcia, zaskakującego bohatera. I my się staramy sprostać tym oczekiwaniom: utrzymać formę, ale włożyć do niej wystarczająco dużo nowych elementów, żeby czytelnik nie wywracał oczami, że to już wszystko było.

Nie wiem, czy nie jest to jednak nieco ślepa uliczka. Popatrz, ilu się namnożyło "dziwnych" detektywów - a to z zespołem Aspergera albo nerwicą natręctw czy jakimś innym odstępstwem od normy. Nie za dużo tych udziwnień?

- Tak, to są zdecydowanie dowody na degenerację gatunku. Ściganie się na najdziwaczniejszych śledczych, najokrutniejsze zbrodnie, najstraszniejszych morderców doprowadziło do tego, że ja już tego nie mogę czytać, bo to się dla mnie ociera o pornografię. Sięganie po coraz bardziej szokujące tematy spowodowało, że teraz dzieci są gwałcone w co drugiej książce, bo wiadomo, pedofilia, trauma z przeszłości - to się poniesie. Ale zjawisko eskaluje - już nie wystarczy sam gwałt, trzeba gwałcić przez pięć lat, najlepiej w specjalnym ośrodku, wybudowanym tylko po to, by gwałcić dzieci, bo trwa taki niejawny wyścig, żeby przebić poprzedników. To jest jeden z powodów, dla których się z tego gatunku wycofuję.

Ale w "Gniewie" przedstawiasz zbrodnię, co by nie mówić, bardzo wymyślną. Czyli jednak bierzesz udział w tym wyścigu?

- Dopóki się tym gatunkiem zajmowałem, to brałem i chciałem, żeby czytelnik jednak tę intrygę zapamiętał. Historie o tym, że konkubent konkubinę po pijaku zabił tym, co miał pod ręką, może i są wzięte z życia, ale od kryminału oczekujemy więcej. I ja to "więcej" starałem się czytelnikowi dostarczyć.

Wymyślność zbrodni dała ci też okazję, by wprowadzić ciekawą postać drugiego planu: ekscentrycznego patologa, który idealnie wpisuje się w konwencję szalonego naukowca. Bawiło cię to?

- Bardzo cenię sobie bohaterów drugiego planu i nie wiem dlaczego często zostawia się ich odłogiem. U mistrza Dickensa podpatrzyłem taki trik, że główny bohater powinien być w miarę normalny, ale przy postaciach drugoplanowych można sobie poszaleć, żeby czytelnik miał kogo zapamiętać.

Skoro porzucasz kryminały, to co teraz? Wrócisz do konwencji "Bezcennego"? Myślisz o czymś zupełnie nowym?

- Jeszcze nie wiem, muszę teraz po zakończeniu powieści ogarnąć się z myślami. Mam jedną rzecz rozgrzebaną, którą może skończę - piszemy to razem z bratem. Gatunkowo ociera się o powieść grozy, trochę o fantasy, inspirowane naszą mitologią słowiańską, która moim zdaniem jest mało wykorzystywana przez współczesną popkulturę. Dlatego chcieliśmy te rusałki, utopce, dzikie gony wprowadzić do współczesności, by zobaczyć, co z tego wyjdzie. Jak dobrze pójdzie, to w przyszłym roku to się ukaże. Co do "Bezcennego" - kiedy skończyłem go pisać, to mi się nie podobał, ale teraz budzi moją sympatię, to jest literatura, która bardziej mnie pociąga niż kryminał. Ten musi być ciężki, mroczny, ból, strata - nuda. A tu więcej się dzieje, bardziej otwarta konwencja, więcej radości, przygody. To mnie ciągnie.

A zazwyczaj jest tak, że masz wszystko starannie wymyślone wcześniej? Kiedy siadasz do pisania, to każdy element jest przemyślany czy coś improwizujesz?

- Pisząc "Gniew", nie wiedziałem do końca, o czym to będzie. Dopiero przeglądając olsztyńskie gazety, zwróciłem uwagę na liczne doniesienia o przemocy domowej i wtedy uznałem, że to jest temat, o którym chcę opowiedzieć. A im więcej się dowiadywałem, tym bardziej chciałem, bo upadło kilka moich fałszywych przekonań czy wyobrażeń na temat tej przemocy, i pomyślałem, że skoro ja je miałem, to pewnie są one dość powszechne. A warto je rozwiać.

Zygmunt Miłoszewski (fot. Agata Połajewska)Zygmunt Miłoszewski (fot. Agata Połajewska) Zygmunt Miłoszewski (fot. Agata Połajewska) Zygmunt Miłoszewski (fot. Agata Połajewska)

Jakie na przykład?

- Że przemoc domowa to jest coś, co nas nie dotyczy, to się dzieje gdzieś na wsi popegeerowskiej, gdzie pijany chłop żonę leje po pijaku. Okazało się, że to zupełnie nie tak, że inne są źródła przemocy, że ona wynika z pogardy wobec kobiet, a ta pogarda wynika z patriarchalnego systemu społecznego i nie jest przynależna tylko do świata patologii. Przekrój rodzin, w których pojawia się przemoc, jest pełny pod względem pochodzenia, wykształcenia, statusu materialnego. Wręcz trudniej jest ukryć przemoc w tzw. rodzinach patologicznych, bo one są z definicji podejrzane, więc ktoś tam zawsze zajrzy - a to kurator sądowy, a to opieka społeczna, i jest szansa, że wychwyci, że coś się dzieje. Z kolei w tzw. dobrych domach szanse na taką interwencję z zewnątrz są niewielkie.

"Gniew" ma szansę wpisać się więc w bardzo aktualną debatę w związku z przyjęciem - a raczej nieprzyjęciem - Konwencji Rady Europy o zapobieganiu i przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.

- Sam fakt, że ta debata się toczy, jest dla mnie powodem, by wziąć paszport i wyjechać jak najszybciej z Polski. Fakt, że tego nie przyjęli od razu, pierwszego dnia, kiedy mieli taką możliwość, jest dyskwalifikujący dla tej ekipy. W trakcie pracy nad powieścią przeczytałem zresztą tę konwencję i tam nie ma absolutnie nic kontrowersyjnego. I nie mówię tego dlatego, że jestem szalony, lewakiem, zresztą niektórzy mają mnie za PiS-owca. To jest dokument na jeden temat, że istnieje coś takiego jak przemoc wobec kobiet i należy wprowadzić różne rozwiązania prawne, które pomogą jej zapobiegać. Jak w ogóle może się toczyć debata na ten temat? Jak to możliwe, że ktoś, kto ma większość parlamentarną, nie klepnął tego z automatu? Jest to dla mnie niewytłumaczalne. Zapamiętajmy tych ludzi, którzy tego nie uchwalili, i tych, którzy są przeciw, bo wydawałoby się, że pewne granice cynizmu są nieprzekraczalne, a jednak okazało się, że można posunąć się poza nie.

Niektórzy uważają, że to "wymyślony" problem.

- Jak wymyślony? Że w Polsce kobiety to nawet kwiatkiem się nie ruszy? Litości, są jakieś granice zakłamania. Problem istnieje i jest wyjątkowo poważny, przede wszystkim dlatego, że to problem systemowy. To znaczy wynika z pewnych reguł, którymi rządzi się społeczeństwo. Trzeba sobie z tego zdać sprawę i temu zapobiegać. Jak można z tego robić wojnę światopoglądową? Ofiarą tej wojny jest jakaś osoba, której teraz, w tym momencie realnie dzieje się krzywda i ona nie otrzyma na czas pomocy. Jak tak można?

Nie sądziłam, że wierzysz w posłannictwo pisarstwa - w wywiadach zazwyczaj podkreślasz transakcyjny wymiar literatury popularnej: czytelnik płaci za książkę, ty dostarczasz jak najlepszy produkt. Nie boisz się łatki "sprawnego rzemieślnika"?

- Każdy pisarz musi być najpierw sprawnym rzemieślnikiem, a dopiero potem może być czymś więcej. Jak idziemy do knajpy, to chcemy dostać mięso dobrze przyrządzone, a nie spotkać kucharza z posłannictwem, który nie opanował sztuki smażenia mięsa, bo go zajęło jego posłannictwo. Literatura niczym się nie różni od innych usług czy towarów. Jak się wprowadzamy do chałupy, to owszem, chcemy, żeby była ładna, ale przede wszystkim, żeby nam się nie zawaliła na głowę, jak będziemy spać. Chcemy więc, żeby architekt, kucharz czy pisarz opanowali najpierw podstawy swojego rzemiosła, a dopiero potem zajęli się upiększaniem czy uwznioślaniem.

Mam wrażenie, że jednak nie jest w dobrym tonie mówić o literaturze jako towarze. Romantyczne mity trzymają się mocno? Nie wypada pisać "ku pokrzepieniu" czy dla rozrywki? To jest gorsze?

- Wkładam w moje książki bardzo dużo pracy i bardzo mi zależy, żeby czytelnik był po prostu ciekaw, co się jeszcze wydarzy, żeby niecierpliwie czekał na kolejną stronę. Uważam, że pierwszym obowiązkiem każdego pisarza jest nie przynudzać. Ale też staram się, żeby w moich książkach był jakiś obraz społeczeństwa, żeby coś powiedzieć. Nie akceptuję i nigdy nie zaakceptuję literatury, która ma "coś do powiedzenia", ale jest słaba warsztatowo. Jednak w przeciwieństwie do niektórych moich kolegów nie będę bronił tezy, że najprostsze kryminały są tak samo dobre, a nawet lepsze. Nie są, choć to już Chandler mówił, że nie zna żadnego autora kryminałów, któremu by chodziło tylko o kryminał, ani żadnego czytelnika, któremu by chodziło tylko o kryminał. To są powieści, to jest literatura. Ale mam też bardzo wiele szacunku dla kolegów, którzy chcą wymyślać polszczyznę od nowa, grać w ekstraklasie dla czytelników bardzo wyrobionych. Literatura jest ogromna, jest w niej miejsce na różne smaki. Jako czytelnicy jesteśmy różni - jednego dnia chcemy przeczytać kryminał, drugiego SF, a trzeciego erudycyjną prozę tylko dla wtajemniczonych - i dobrze byłoby, gdybyśmy w zależności od tego, na co mamy chęć, mogli z każdej półki ściągnąć coś, co jest po prostu bardzo dobre.

Wróćmy jednak do tego wątku finansowego, bo po wypowiedziach Kai Malanowskiej czy przy niesławnej aferze Dunin - Karpowicz nagle okazuje się, że pisarzom jednak potrzebne są też pieniądze. Żyjesz z pisania?

- Tak, aczkolwiek zabrało mi to 10 lat, by znaleźć się w takim miejscu. Dopiero teraz, po sukcesie "Bezcennego" i po tym, jak ruszyły dość lawinowo zagraniczne wydania moich książek, to żyję z nich. Oczywiście jest to poziom, który rozśmieszyłby przeciętnego podprezesa przeciętnej korporacji, ale dla mnie jest to nowość, żeby nie żyć z wiecznie ściśniętym gardłem i pytaniem, co będzie z rachunkami za miesiąc. Osoby, które nie pracowały na własny rachunek, nie wiedzą, jak to jest, kiedy nie wiadomo, kiedy dostaniesz pieniądze, ile się spóźni ktoś, kto ma zapłacić. Pisze się książkę, która ukaże się za kilka miesięcy, czyli pieniądze z tego dostanę za rok, ale czy dostanę, czy to się komuś spodoba, czy się sprzeda? Bardzo się cieszę z tych książek, które napisałem, ale to nie było łatwych 10 lat.

No to teraz dobiłeś na szczyt, do wąskiego grona gwiazd polskiej literatury. Miłe miejsce? Ładny widok stamtąd?

- Widok jest ładny. Mam taki spokój, że przynajmniej w gatunku kryminalnym stałem się jakimś punktem odniesienia. Cieszę się też ze skromnej, bo skromnej, ale kariery międzynarodowej, która pozwala trochę pojeździć i zobaczyć, jak to, co piszę, jest odbierane w innych krajach.

A jak jest odbierane?

- Ostatnio dużo jeżdżę do Francji, gdzie "Uwikłanie" zostało superdobrze przyjęte - jest sukcesem sprzedażowym, miało doskonałe recenzje, było nominowane do kilku nagród literackich. I o ile w Polsce ta książka jest przede wszystkim kryminałem, to tam dla czytelników najciekawsze jest tło społeczne. Nam ono umyka, bo je znamy, żyjemy w nim. Dla Francuzów zaś ciekawsze jest zobaczenie kraju, o którym nic nie wiedzą - bo umówmy się, nic o sobie nie wiemy, my też przecież nie znamy francuskiej codzienności - niż jakaś tam intryga kryminalna. Ja znam to uczucie z własnych lektur, bo kiedy czytam Pierre'a Lemaitre'a, którego bardzo sobie cenię, czy Bernarda Miniera, u którego te intrygi kryminalne są nota bene zupełnie sztampowe, to interesuje mnie najbardziej warstwa obyczajowa - funkcjonowanie francuskiego społeczeństwa.

A jak zostały odczytane te wątki agenturalno-mafijne z "Uwikłania"? Czytelnicy zwracają na to uwagę?

- Co ciekawe, w Polsce ten wątek z różnych względów politycznych był w śmieszny sposób pomijany w recenzjach. W świetle krytyki to była powieść o psychoterapii. Natomiast we Francji to właśnie jest wątek numer jeden, bo to ich ciekawi. Oni wiedzą, że były jakieś kraje komunistyczne za żelazną kurtyną, a teraz są częścią Unii Europejskiej. Koniec wiedzy. "Uwikłanie" pokazuje im jakiś moment przejścia oraz to, że z tamtego systemu zostały niezałatwione sprawy, jakieś cienie. Czytelników jednak niezwykle bulwersuje coś innego. Już kilkukrotnie byłem pytany o to, że jak to możliwe, aby urzędnik państwowy wysokiego szczebla, jakim jest Szacki, zastanawiał się, czy stać go na obiad w knajpie. Przecież taki urzędnik zarabia mnóstwo kasy, a w knajpie jada codziennie, bo jak każdy wychodzi na dwugodzinny lunch. Więc tłumaczę, że w Polsce to tak nie wygląda. "Ale co? Macie krótszą przerwę na lunch?" .

Zygmunt Miłoszewski (fot. Agata Połajewska)Zygmunt Miłoszewski (fot. Agata Połajewska) Zygmunt Miłoszewski (fot. Agata Połajewska) Zygmunt Miłoszewski (fot. Agata Połajewska)

Tak, to pewne zderzenie kultur jest.

- To też, ale zauważyłem, że wiele zależy również od osobowości tłumacza i tego, co wyciągnie na pierwszy plan. W angielskich recenzjach na przykład podkreślana jest ironia i czarny humor, dlatego że moja tłumaczka jest Brytyjką, obdarzoną takim typem poczucia humoru, i fajnie przekłada chociażby gry słowne. Natomiast we Francji wszyscy podkreślają, jaka to jest duszna i mroczna literatura. Jest to szalenie ciekawe.

W jednym z wywiadów mówiłeś, że wrócisz do świata "Bezcennego", o ile dogadasz się z amerykańskim wydawcą. Możesz wyjaśnić, o co chodzi?

- Poza tym, że jestem pisarzem i podejmuję swoje artystyczne wybory, to prowadzę też firmę, która się nazywa "działalność literacka", i ta firma musi mnie utrzymać. To, że napisałem trylogię Szackiego, to zasługa brytyjskiego wydawcy, który powiedział, że kupi "Uwikłanie", o ile będzie to seria, bo oni wydają tylko serie. A teraz mój agent usiłuje się dogadać z amerykańskim wydawcą na "Bezcennego" i jeśli ktoś mu powie: OK, tylko lepiej, żeby to miało kontynuację, to napiszę ją.

Niedługo do kin wejdzie ekranizacja "Ziarna prawdy" - pracowałeś nad scenariuszem razem z reżyserem Borysem Lankoszem. Masz do tego inny stosunek niż do "Uwikłania", które zrobił Jacek Bromski?

- Z "Uwikłaniem" to była prosta sytuacja - nie miałem z tym nic wspólnego. Nie podobało mi się to, co zrobili, poza małymi wyjątkami, na przykład uważam, że Jacek słusznie wyciągnął na pierwszy plan wątek esbecki. Dzięki temu to się zrobiła filmowa wypowiedź o czymś - dość kontrowersyjna zresztą, jak się okazało. Uwikłanie trochę mnie pozbawiło złudzeń i przy "Ziarnie" nie miałem żadnych oczekiwać. Myślałem: niech ktoś kupi prawa, na narty sobie pojadę. A potem pojawił się Borys i się zaprzyjaźniliśmy, razem pracowaliśmy nad scenariuszem i przez to mam zupełnie inny stosunek do "Ziarna prawdy". Na przykład nie umiem ocenić tego filmu, który już widziałem, tak jak nie umiem ocenić swoich książek. Żadnej nigdy nie przeczytałem po wydrukowaniu. Tutaj też mam taki emocjonalny stosunek, kilka rzeczy mi się bardzo podoba, inne nie, ale nie wiem, czy dlatego że są złe, czy jestem nadmiernie krytyczny, jak wobec wszystkiego, co robię. Mam też tremę, jak przed premierą powieści. Trochę się boję, że będzie znowu, że zrobiliśmy antypolski film. Ach, ta Polska...

 

Ale Robert Więckiewicz w roli Szackiego! To się musi udać!

- Bardzo się cieszę, że Robert to zagra, ale też nie tylko aktor świadczy o filmie. Jeśli się okaże, że to dobry film, to będzie moim zdaniem dowód na to, że ci niewydarzeni polscy filmowcy powinni jednak współpracować z pisarzami. Większość w swojej nieskończonej arogancji uznaje, że skoro Bóg dał im talent filmowania, to dał im też wszystkie inne. Więc sami sobie piszą scenariusze, nie uznając, że są ludzie, którzy mają taki zawód i lepiej potrafią konstruować fabułę. A ja potem siedzę w kinie, widzę błędy fabularne, widzę dziury i bezsensy i mnie to wyłącza.

Co widziałeś ostatnio?

- "Miasto 44" Komasy - poszedłem, żeby zobaczyć, jako warszawiak. Uważam, że Janek świetnie oddał tę rzeź, w której o nic nie chodziło, i bardzo się dziwię, że prawica sobie ten film przygarnęła, bo on jest w gruncie rzeczy w całkowitej opozycji do powstańczej mitologii. To są jacyś młodzi ludzie, którzy kręcą się po Warszawie, słyszą, że będzie jakaś afera i będzie fajnie, a potem wszyscy umierają. W swojej wymowie ten film, to, że unika pokazywania procesu decyzyjnego, dowódców, tła, jest bardzo mocny. Cała końcówka mnie chwyta za gardło. Ale z drugiej strony są dni, że mam ochotę pojechać do Komasy i go udusić, że nie zatrudnił jakiegoś pisarza, że nie poprosił kilku naprawdę wielkich literatów, jak chociażby Józef Hen, którzy pisali wspaniałe rzeczy o wojnie, żeby popełnili jakąś nowelkę, która byłaby o czymś więcej niż to, że młodzi ludzie chcieli się całować, a zamiast tego umarli. Czasami mi żal, że tam nie ma fabuły, że to jest afabularne kompletnie. A czasami myślę, że może to dobrze? Bo nie odwraca uwagi od tej wymowy? Myślę, że to film ważny i każdy powinien go zobaczyć i sobie na to pytanie odpowiedzieć.

Na "Służby specjalne" się wybierasz?

- Nie, bo mnie nudzą te thrillery, kryminały. Jak uda mi się dziś skombinować nianię na wieczór, to pójdziemy na "Bogów", bo tego jestem ciekaw. Ale zauważ: Łukasz Palkowski nie pisał scenariusza - powierzył to zadanie scenarzyście. Naprawdę apeluję do polskich filmowców - są ludzie, którzy potrafią wymyślać historie. Nazywamy ich pisarzami. Największe sukcesy polskie kino odnosiło, kiedy współpracowało z dobrymi autorami: Hen, Konwicki, Hłasko, Iwaszkiewicz. To działa.

Borys Lankosz akurat jest jednym z tych polskich filmowców, który oprócz tego, że ma ogromne zaplecze jako dokumentalista, to świadomie i z wyboru pracuje z pisarzami - z tobą, a wcześniej z Andrzejem Bartem przy "Rewersie".

- I chwała mu za to. Mam nadzieję, że "Ziarno prawdy" pokaże, że to ma sens. Borys poza tym, że pracuje z pisarzami, to rozumie też, że sztuka fikcji to coś innego, niż sztuka mówienia po polsku. W większości ludzie kina i telewizji wierzą, że są pisarzami, bo przecież cały czas mówią dialogiem. Cóż prostszego? Zrobiłem teraz z bratem ten serial i nie zamierzam już robić kolejnego. A jak mnie jeszcze bardziej wkurwią - i nie zmieniaj tego, proszę, na "zirytują" czy rozgniewają", bo to jest białe, syczące wkurwienie, a nie żadna irytacja - to udzielę wywiadu o tym, jak wygląda produkcja seriali telewizyjnych w Polsce i dlaczego nigdy nie zobaczymy nic dobrego.

Cieszę się, że to słowo padło, bo "wkurw polski" pojawia się w "Gniewie". To nasza cecha narodowa? To twoja cecha?

- Mój ojciec jest z Pułtuska, moja matka jest z Żyrardowa - nic we mnie nie ma oprócz strasznych mazowieckich genów z Kongresówki. Nie mogę więc udawać szlachcica, nawet na mieszczanina się z trudem stylizuję. I jest coś takiego jak "wkurw polski", jest to cecha, która nas identyfikuje jako naród. Ona jest oczywiście na dłuższą metę mecząca, ale ja ją cenię, bo jest w niej autentyczność i taka przekora. Przez co w Polsce nie zdarzy się nam ani nic wspaniałego, ani bardzo strasznego. Bo powiedzmy, że ktoś rzuci: "Zbudujmy największą gospodarkę świata", to reakcja będzie: "Pomysł może niegłupi, ale nie, coś pierdolisz". Ale jak ktoś krzyknie: "Hej, słuchajcie - mam taki pomysł: zabijmy wszystkich Żydów", to reakcja też będzie: "Pomysł może niegłupi, ale nie, coś pierdolisz". Uważam, że fajne rzeczy wykuwają się z buntu, przekory, niezgody. Wkurw jest do pewnego stopnia twórczy, choć utrudnia życie codzienne, ale w sumie wolę go od tej atmosfery wiecznego zadowolenia zachodnich społeczeństw. Jeśli Polak natknie się na przeszkodę, to znajdzie 10 sposobów, jak ją obejść, Francuz się na tej samej przeszkodzie zatrzyma.

''Gniew''''Gniew'' ''Gniew''

Książki Zygmunta Miłoszewskiego w promocyjnych cenach do kupienia w Publio.pl

Zygmunt Miłoszewski. Rocznik 1976. Pisarz, dziennikarz, współautor scenariuszy filmowych i telewizyjnych. Po studiach na polonistyce pracował jako dziennikarz, specjalizujący się w relacjach z rozpraw sądowych. Sławę przyniósł mu cykl powieści kryminalnych o prokuratorze Teodorze Szackim. Mieszka w Warszawie z żoną i dwójką dzieci.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.