Trudno narysować smak napoju morelowego

Chciał śpiewać w operze, potem został lalkarzem, zrobił karierę jako ilustrator, a teraz debiutuje książeczką dla dzieci o ?Najmniejszym słoniu świata". Maciej Szymanowicz opowiada nam o grozie dziecięcych wyobrażeń, motoryce teatru lalek i tym, że Jezus do niego szeptał z tapczanu.

Jak ilustrator zostaje autorem?

- W wolnych chwilach, choć właściwie od wielu lat nie mam za dużo czasu wolnego. Czasami, nawet jeśli się robi ładne rzeczy, to one się nudzą Tak naprawdę to od dziecka coś popisywałem. "Słonika" zacząłem pisać dziewięć lat temu, potem ta książka sobie leżała, aż wysłałem ją do wydawnictwa, z którym współpracowałem jako ilustrator. I tam namówili mnie, żeby skończyć, bo to dobre. Na początku pisałem w komputerze, potem zacząłem piórem na kartce - mam taki stos rękopisów! To fajnie robi, bo jak się pisze w komputerze, to po napisaniu trzeciego zdania już się poprawia pierwsze, a jak na papierze, to rzadziej, bo jak się dużo naskreśla, to trzeba od początku pisać cały rozdział. Spodobała mi się ta metoda - trochę retro, ale działa.

To w sumie naturalny odruch dla kogoś, kto rysuje, by literki też ręcznie stawiać. Bo rysujesz tradycyjnymi metodami?

- Nie za bardzo. Rysuję ołówkiem na papierze, ale potem wszystko trafia do komputera, gdzie nakładam kolory. Aczkolwiek wszystko jest ręką kładzione, nie ma tu żadnych cyfrowych sztuczek, wszystko, co widać, wynika z ruchu dłoni. Ale w "Słoniku" wszystkie rysunki zrobiłem ołówkiem, w czerni i bieli, co było przyjemną odmianą po tych wszystkich kolorowych ilustracjach. I wyzwaniem, które na początku niepokoiło.

rys. Maciej Szymanowiczrys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz

Dla mnie lektura "Najmniejszego słonia świata" była bardzo przyjemnym powrotem do dzieciństwa. Od razu przypomniały mi się "Przygody Marka Piegusa".

- Niziurskiego bardzo widać i wcale od tego nie uciekałem. Najwyraźniej brakowało mi nowej książki tego autora, a ponieważ on już raczej jej nie stworzy, to sobie sam napisałem Skradłem - choć oczywiście wszystko jest moje, autorskie - sporo, i w nazwiskach, jak Euglena Orzęska, i w dziwactwach, jak kariera zawodowa Maestro na przykład...

...prezes Rejonowego Towarzystwa Dokarmiania Sikorek Słoninką. W skrócie RTDSS!

- Niziurski był też fanem długich, dość absurdalnych nazw, które potem funkcjonowały tylko jako skrót. "TPIEKP" - taki skrót pamiętam, choć nie umiem go rozwinąć. Ale to brzmienie wryło mi się w pamięć: "tepe i ekape".

W warstwie językowej w ogóle śmiało sobie poczynasz. Książeczka niewinna, dla małych dzieci, a tam: otomana, bistor, gablota Trzeba będzie małoletnim tłumaczyć, co to!

- Było tego więcej, w trakcie redakcji trochę wypadło ale od tego są książki, a przynajmniej były kiedyś: poszerzały. Wiedzę lub słownictwo. Kiedyś to się nawet encyklopedię czytało od deski do deski, by błysnąć jakimś słówkiem, w późnej podstawówce. Albo lec na otomanie, a nie na banalnym tapczanie, gdy życie szkolne przyciśnie.

rys. Maciej Szymanowiczrys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz

A ten portret życia szkolnego u ciebie jest trochę "niziurski", a trochę "mikołajkowy"? Czy prymuska Pąsikówna jest krewną Ananiaszka, pupilka naszej pani?

- Przyznam się ze wstydem, że "Mikołajka" w ogóle nie znam, poza warstwą graficzną. To była książka trudna do kupienia, a potem, jak już można było ją bez trudu dostać, to jakoś nie nadrobiłem. Bo wtedy czytałem komiksy. W portrecie życia szkolnego jest po prostu dużo moich wspomnień. I w tych uczniach, i w nauczycielach, i w eksponatach, których cała gablota stała w klasie. Obrzydliwe były, straszne! Żaby, ptaki, płód w słoiku! I te słoiki się rozszczelniały, więc w wielu było tej formaliny do połowy tylko. A dzieci się systematycznie tą formaliną podtruwały na lekcjach biologii. Teraz to już chyba te wszystkie obrzydlistwa można pokazać na pięknym tablecie, cyfrowo.

Skoro poruszyłeś wątki autobiograficzne - byłeś przez jakiś czas związany z teatrem Wierszalin, z wykształcenia jesteś bowiem lalkarzem - czy trafnie odczytuję, że znajomość teatru od kulis przydała się w opisie scen występu Słonika w cyrku?

- Ciężko przeprowadzić taką paralelę, że Wierszalin to cyrk, ale trop poniekąd fajny, bo moi znajomi, ci nieteatralni, którzy podczytywali książkę, pytali mnie nawet: "To się tak mówi? Wejść w kulisę? To poprawnie...?". Faktycznie, opis występu, pracy reflektorów, budowanie dramaturgii, operowanie napięciem, czasem - to jest powrót do tego świata, który kiedyś był moim światem. Kiedy to opisywałem, czułem się trochę, jakbym stał w tej kulisie i podglądał...

rys. Maciej Szymanowiczrys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz

A czemu nie pozostałeś w zawodzie?

- Bo to chyba jednak nie był mój zawód. Nie byłem w tym jakiś wybitny. Może nawet byłem mniej niż przeciętny. Ale ja też nigdy nie marzyłem o tym, żeby być aktorem - chciałem śpiewać w operze, kształciłem się w tym kierunku. Ale okazało się, że z różnych powodów nie mogłem zdawać na śpiew w akademii muzycznej w tym roku, kiedy napisałem maturę, więc złożyłem papiery tam, gdzie było blisko - do szkoły teatralnej. Dostałem się bez większych problemów - pewnie dlatego, że uczyłem się śpiewu, miałem zajęcia z dykcji, egzaminy co pół roku w szkole muzycznej, więc zdawanie egzaminu wstępnego do PWST było dla mnie codziennością. Poszło mi bardzo dobrze, ale potem już się tak nie przykładałem. Skończyłem jednak tę szkołę, bo była bardzo fajna, bardzo miło było tam studiować. Jeszcze w trakcie nauki trafiłem do Wierszalina - to było coś niesamowitego, wybitny teatr, który wciska w fotel. A potem się wziąłem za grafikę.

Tak nagle?

- Jako młodzieniec miałem wiele zainteresowań, wiele rzeczy robiłem, rozwijałem się w różnych kierunkach. Chodziłem do liceum o profilu matematyczno-fizycznym, do szkoły muzycznej chodziłem wieczorami - grałem na puzonie. Potem śpiewałem, potem skończyłem szkołę teatralną. A potem już tylko zaczynałem różne rzeczy - nie wszystkie kończąc. W czasach, kiedy nie musiałem zarabiać na siebie, wchłonąłem bardzo dużo różnorakiej i bardzo fragmentarycznej wiedzy, która pomaga mi się poruszać interdyscyplinarnie.

Pytałam cię o to lalkarstwo, bo jak oglądam twoje ilustracje - na przykład moje ulubione do "Pchły Szachrajki" - to często mam wrażenie, że te postaci zastygły w jakiejś teatralnej pozie, że wiszą na niewidzialnych sznureczkach...

- Tak, one często zastygają w takich antygrawitacyjnych pozach. Być może te sznureczki, choć niewidzialne, rzeczywiście tam są, bo ja bardzo lubię plastykę i motorykę teatru lalek. Grając lalką, bardzo ważne jest tzw. punktowanie. Jak się gra lalką, to się nią nie macha, tylko prowadzi od gestu do gestu, od pozy do pozy. Bardzo precyzyjnie. Lalką nie można wprost naśladować naturalnych ruchów człowieka, bo będą nieczytelne. Zmierza się więc do zatrzymanych na ułamek sekundy momentów. I ja tak rysuję. Wyciągam takie momenty. Choć robię to podświadomie, nie myślę o tym, gdy rysuję. Jednak im dłużej się nad tym zastanawiam teraz, tym bardziej do mnie trafia ta myśl, że w rysunku wychodzi ze mnie lalkarz.

rys. Maciej Szymanowiczrys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz

Skoro tak dobrze idzie mi odgadywanie ukrytych inspiracji, to drążę dalej! Twoje ilustracje czy plakaty są kolorowe i pozornie pogodne, ale jest w nich też jakiś smutek, jakaś podskórna potworność. Kojarzy mi się to z klimatem twórczości dwóch artystów: Stasysa Eidrigeviciusa i Dave'a McKeana. Trafiłam?

- W dyszkę! Stasysa to jeszcze w dzieciństwie się naoglądałem, a będąc w świecie teatru, widzi się tego jeszcze więcej. Ta jego poetyka! Właściwie to, co rysował, można by wystawiać na scenie - robił zresztą wiele plakatów teatralnych, chyba także i dla Wierszalina. A Dave McKean to fascynacja późnomłodzieńcza i faktycznie mam w domu trochę jego rzeczy. I to on w jakiejś mierze stał za moją decyzją, by pójść w stronę grafiki.

Mam wrażenie, że bardzo wielu polskich rysowników pod jego wpływem poszło np. w stronę komiksu. Był w pewnym okresie bardzo silną inspiracją.

- On miał niesamowitą kreskę, trochę na granicy taniochy, kiczu - chociaż nie lubię tego słowa, bo ono niewiele w sumie znaczy. Jego czarno-białe grafiki mają w sobie jakąś taką bezczelność, zamaszystość - to przyciąga. Może i jest kiczem w pewnej mierze, ale ta fascynacja nim otwiera pewne drzwiczki, by szukać dalej. On zresztą wyskoczył w takim momencie, gdy zaczął się boom na grafikę komputerową, i te jego kolaże to była awangarda - był w pierwszym szeregu tych, którzy robili coś więcej niż to, co wynikało z instrukcji obsługi programu graficznego. To było w nim fajne! Ale to jest dla mnie fascynacja przeszła. Teraz oglądam w internecie różne obrazy hurtowo, nie przywiązując się do nazwisk. Raczej podglądam detale - jakiś gest, fakturę albo jak komuś ręka zadrżała, gdy rysował kółko. Nie chcę za mocno przesiąknąć cudzym stylem.

rys. Maciej Szymanowiczrys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz

Pewnie dlatego, że masz własny.

- Tak, i ciągle przy nim trochę majstruję. Co jest pewnie ryzykowne, ale z drugiej strony, by nie zanudzić siebie i tych, którzy moje rysunki oglądają, muszę kombinować.

A planujesz kolejne książki?

- Raczej tak, choć nie chcę pisać kontynuacji "Słonia" - co byłoby najprostsze, biorąc pod uwagę jego prawdopodobny sukces. Mam dwa pomysły na kolejne książki, ale tak odmienne od tego, co już zrobiłem, że aż się boję. Może bezpieczniej machnąć Słonia dwójkę i się nie certolić? "Największy Słoń świata"? W Afryce. I Afryka zaczyna tonąć, bo jest taki ciężki A tak serio, to chodzi mi po głowie dość mroczna opowieść - bo ja faktycznie zawsze staram się dodać trochę diabła moim rysunkom i - od niedawna - opowieściom. Chyba trudniej mnie o kicz posądzić, gdy są doprawione odrobiną smutku...? Wiadomo - im coś jest smutniejsze, tym zdaje się mądrzejsze.

Strasznie trudno na to odpowiedzieć, bo jeszcze nie wymyśliłem do końca! Niestety - byłoby znowu o zmniejszaniu, a zmniejszanie już przerobiłem przy okazji Słonia, więc... sam nie wiem. Pytanie chwilowo trochę na wyrost, bo jeszcze nie zdążyłem porządnie odkleić się od Słonika. Pisanie tej książki bardzo mnie wypłukało. Niby jest krotochwilna i frywolna, głównie radosna, ale kosztowała sporo własnych emocji.

Książka, która mi chodzi po głowie, byłaby o chłopcu, którego rodzice kochają dość pobieżnie, a on nawet nie wie, że można bardziej, i wydaje mu się, że tego nie pragnie. Tylko w środku ma taką dziurę i w tej dziurze straszne rzeczy się dzieją. W końcu na jego miejscu pojawia się inny on, tyle że idealny - za idealny.

rys. Maciej Szymanowiczrys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz

To ja cię przygwożdżę skojarzeniem znowu: pomysł taki gaimanowski, troszkę jak "Koralina"?

- Lubię taką magię w obrębie pokoju. Jak byłem mały, to najstraszniejszy sen, jaki miałem, polegał na tym, że coś szeptało w tapczanie. Potem się okazało - w tym śnie - że to był Jezus. Nawet fajne: Jezus w tapczanie, ale to był straszny sen, byłem przerażony. Nie mogłem się z tego snu obudzić. U Gaimana też tak jest - to się dzieje blisko, to przejście do innego świata jest tuż. I to jest źródło strachu. Ale boję się, że tutaj dość łatwo jest popaść w jakieś mędrkowanie. A nie chcę być Coelho! No i dodam, że z całego Gaimana czytałem jedynie "Koralinę". No i "Puncha".

A co czytasz? Jakie książki lubisz?

- Ostatnio utonąłem w Millennium, czytam też sporo literatury dla młodzieży, bo ilustruję te książki, projektuje okładki, ale głównie dlatego, że po prostu bardzo lubię. I przygodówki, i - chyba najbardziej - te o miłości nastoletniej. Choć z miesiąc temu kompletnie rozwaliła mnie "Książka wszystkich rzeczy" - ani przygodówka, ani miłosna. Wielka rzecz. A tak na całe życie to jestem fanem Bułhakowa i Nabokova.

Chciałbyś zilustrować któregoś z nich?

- Nabokova moim zdaniem nawet nie warto próbować. On się sam ilustruje tym, co i jak pisze. A pisze o takich rzeczach, których nikt nie potrafi nazwać, nawet on. Pisze często o pisaniu, o tym, jak jest zrobiona książka, o tym, co sprawia, że ona działa. Nabokov bawi się tym, kpi z przyzwyczajeń, obnaża je, ale jednocześnie nie jest w stanie niczego wyjaśnić. Bo to ogólnie niesamowite, że ktoś opowiada coś nieprawdziwego, a ktoś drugi poświęca temu czas, uwagę, pieniądze. Gdzie się dzieje książka? Tam, gdzie ją piszesz, czy tam, gdzie czytasz? To jakaś megatajemnica, że litery zestawione w odpowiedniej ilości i kolejności potrafią zrobić na człowieku tak duże wrażenie. O czym tak naprawdę jest książką? Czy o tym, co autor chciał przez to napisać, czy o tym, co czytelnik przez książkę przeczytał?

Umberto Eco kiedyś fajnie powiedział, że - upraszczając nieco jego słowa - on nie ma pojęcia, o czym są jego książki. Dopiero jak je napisze, to może próbować się tego dowiedzieć, ale ma wtedy takie same szanse jak każdy inny czytelnik. Z kolei Bułhakow - można, ale po co? Do dziś nie widziałem żadnej przyzwoitej ekranizacji, bo jak rozwiązać chociażby problem Behemota? Jak on powinien wyglądać? To ma być grubas? Bo jak się kota przeskaluje do wielkości człowieka, to wyjdzie puchaty grubas, chociaż kot jest rączym zwierzęciem. Tylko literatura jest w stanie obsłużyć kota wielkości dorosłego człowieka. Może jakiś ilustrator czuje, że potrafi temu podołać - ja nie. Weźmy pierwszą scenę "Mistrza i Małgorzaty": dla mnie jakimś kluczem do odbioru tej sceny jest ciepły i pieniący się napój morelowy o zapachu wody fryzjerskiej, który piją Iwan z Berliozem. Ten napój strasznie zapadł mi w pamięć. Jeśli miałbym to ilustrować, to jedynie ten napój, bo resztę Bułhakow opisał tak doskonale, że włażenie tam z ilustracjami to trochę jak ładowanie się między wódkę a zakąskę. Ale jak to narysować? Jak oddać tego smak? Nie mam pomysłu. I nawet nie próbuję szukać.

rys. Maciej Szymanowiczrys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz

Z narysowaniem oranżady, którą popijają bohaterowie twojej książki, jakoś sobie poradziłeś

- Bo smak oranżady znam! Moja narzeczona, widząc, że rysuję oranżadę, kupiła mi nawet taką współczesną butelkę - autentyczna papierowa etykieta, smak pomarańczowy, w składzie obszerny fragment tablicy Mendelejewa. Jest - wróciła! Raz spróbowałem, ale nie kontynuowałem tej znajomości, choć wspomnienia takie żywe To mi przypomniało jeszcze, że w moich szkolnych czasach sposobem na uchronienie swojej oranżady przed kolegami, którzy chcieli "łyka", było wrzucenie do środka kawałeczka bułki. I mówiło się: "o, już wpuściłem meduzę". Nigdy nie było wiadomo, czy ten pływający fragment bułki rzeczywiście pochodził z głębi jamy ustnej, czy był po prostu przezornie wrzucony, ale "łyka" już nikt nie chciał.

Świat dzieci ma w sobie sporo różnych potworności, mam wrażenie, że dobrze to wydobywasz w swoich rysunkach.

- W świecie dziecięcym jest bardzo dużo grozy. Obserwuję to teraz u mojego syna: jak wiele rzeczy przeraża, gdy pięcioletni młodzieniec uczy się, jak sobie radzić wśród ludzi. Jak na przykład nie do końca wie, co jakieś słowo znaczy, ale się wstydzi zapytać, i w związku z tym nie jest pewny, czy oskarżają go o coś strasznego? A mam wrażenie, że te najczarowniejsze rzeczy biorą się z błędnej komunikacji wewnątrz własnego umysłu, gdy sami przypisujemy słowom znaczenia, kolory, smaki, wyobrażamy sobie, co dane słowo może znaczyć. Z tego powstają bardzo osobiste wyobrażenia, o których trudno nawet porozmawiać z kimś innym, trudno to nazwać - to się gdzieś czuje tylko, tak na krawędzi świadomości. Ale żyć jakoś trzeba, więc żyje się według tych autowyobrażeń i autodopowiedzeń. I powiela się je, a one obrastają w czary i własny zestaw krasnoludków. Najpierw są nieporozumieniem, a po latach okazują się niepowtarzalnym i niepodrabialnym bogactwem.

rys. Maciej Szymanowiczrys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz

Dla mnie niektóre słowa mają kolory. "Widzę" je na niebiesko - choć nie umiałabym ci uzasadnić dlaczego.

- Dla mnie słowo "Sokółka" wiruje. Od dziecka widzę, jak się kręci!

Pewnie przez to "kółka", które ma w sobie.

- Nigdy o tym nie pomyślałem!

To bardzo symptomatyczne, że doszliśmy do takiego rozbierania słów, bo masz w swoim dorobku także stworzenie strony graficznej wielu gier planszowym, m.in. "Słowo Stworów". Jak się ilustruje gry?

- Z jednej strony jest większa wolność, ale z drugiej jest ściśle określona grupa wiekowa, więc te wizualizacje muszą za tym nadążać. Jest to też praca dość zespołowa, bo twórca gry i dyrektor artystyczny wydawnictwa mają jakąś określoną wizję i to się wspólnie dopracowuje.

Tych planszówek autorskich powstaje teraz sporo na fali renesansu tego typu gier, więc ciekawi mnie, jak to się robi, jak się pracuje nad grą. Najpierw jest mechanika, potem wkraczasz ty?

- Jest mechanika i prototyp, na którym często nie ma obrazków - bo na jednej mechanice można oprzeć wiele gier: raz będą to wyścigi samochodów, a kiedy indziej wyścigi ślimaków. Swojego czasu była moda na różne kościotrupy, czaszki, piratów. Więc jeśli to ma być o piratach, to szuka się fajnej formy. I tu zadanie: jeśli gra jest skierowana do trzylatków, to można im narysować wielkie główki i małe korpusiki, ale jeśli to ma trafić do 13-, 14-latków, to oni takiej formy nie łykną, tych wodogłowiastych stworków.

Jakiś czas temu dostałem od Muzeum Powstania zlecenie zilustrowania "Asiuni" Joanny Papuzińskiej - też poczułem wtedy, że ta moja dotychczasowa plastyka zupełnie nie udźwignie tematu tej książki, że muszę wszystko od początku wymyślić.

rys. Maciej Szymanowiczrys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz rys. Maciej Szymanowicz

Poodsłaniaj jeszcze trochę ten swój warsztat rysownika, bo to jest przed odbiorcą zupełnie ukryte zazwyczaj. Od czego zaczynasz konstruowanie postaci?

- Są pewne bardzo ogólne reguły, które mówią o tym, co zrobić, by wywołać w odbiorcy określone wrażenie. Na przykład disnejowska zasada, że jak postać ma duże oczy, to budzi instynkty opiekuńcze - tak jak mój Słonik. Był też taki twórca teatru lalek Siergiej Obrazcov, który wymyślił, że z głowy w kształcie jajka, dwóch oczek - czarnych kropeczek i noska da się złożyć kilkadziesiąt wariacji emocjonalnych głowy. Jak odwrócimy jajowatą głowę grubszym końcem do dołu i oczy umieścimy blisko siebie, to będzie miało zupełnie inną wymowę, niż kiedy odwrócimy jajo grubym do góry i rozsuniemy oczy. Najciekawsze jest to, że w tej układance usta i ich wyraz nie są niezbędne. A w rysowaniu...? Na przykład: żeby stworzyć durnego faceta, wystarczy więc zrobić mu duży, szeroki nos, oczy blisko siebie i dużo wolnego pod brodą - taki może być punkt wyjścia. Później to się jeszcze trochę komplikuje, bo postaci mają swoje własne emocje, muszą je wyrażać w różnych sytuacjach. No i gdy zachodzi potrzeba narysowania dwóch głupich facetów na jednym obrazku, sprawy się komplikują jeszcze bardziej i regułki okazują się bardzo marnym pomocnikiem. Zasady i regułki to jedno, ale tak naprawdę rządzą fantazja i intuicja - i pojęcia nie mam, skąd się biorą w głowie pomysły. Wiele osób śmieje się na przykład, że moje postaci mają takie wiotkie rączki, pozbawione łokci, ale to jest urok tworzenia ilustracji dla dzieci, że nie muszą ich mieć. Te kończyny im się tak wiją jak węże i to już tworzy pewien bajkowy, nierealistyczny efekt. Kocham te wiotkie rączki, uwielbiam je rysować i tyle.

Fajny zawód sobie wybrałeś, taki odmładzający!

- To odmładza, jak się wymyśla, szkicuje, ale potem, jak siedzisz trzecią noc nad obrazkiem, zamiast słodko spać, to już tylko postarza niestety. Ale ma swój urok. Wczoraj wieczorem miałem położyć się wcześnie spać, żeby dziś błyszczeć w trakcie wywiadu, ale zacząłem rysować troje dzieci, w tym jedno krzywe, oraz kota i dosiedziałem do trzeciej - bo mi się spodobało. Tak można czasem popłynąć i o bożym świecie zapomnieć. Praca jak każda inna... Znajomi mówią: "Świetnie, twój Kajtuś ma tatę, który pisze mu książki". A ten mój Kajtuś by tę książkę najchętniej dał na przemiał i poszedł z tatą grać w piłkę. "Słonia" na razie nie chce czytać, woli "Androny" Brzechwy z ilustracjami Butenki. I ja to popieram.

Świetne wydanie, też je miałam w dzieciństwie...

- Jako dziecko myślałem, że pisał to i rysował jeden człowiek, który miał na imię Butenko, a na nazwisko Pinxit Ostatnio miałem okazję poznać pana Bogdana i było to przeżycie ogromne - chyba większe wrażenie zrobił na mnie ten uścisk dłoni, niż gdyby mi przyszło z Michaelem Jacksonem w tramwaju jechać!

fot. Marta Tomkielfot. Marta Tomkiel fot. Marta Tomkiel Maciej Szymanowicz / fot. Marta Tomkiel

Maciej Szymanowicz - ur. 1976, w sierpniu. Wychowany w Białymstoku. Niedoszły muzyk. Doszły, acz niepraktykujący aktor-lalkarz. Praktykujący ilustrator, projektant graficzny i tata. Wzrost: wysoki.

Więcej o:
Copyright © Agora SA