FOCH! i OCH! - Zatańczmy, Matyldo

Zazwyczaj ten cotygodniowy wpis poświęcam blogom, przeważnie tym, które z pełnym zachwytu westchnieniem OCH! Wam polecam. Wbrew pozorom rzadko strzelam tu FOCHA!, ale dziś pozwolę sobie i żachnę się, i fochnę, sprowokowana przez Matyldę Damięcką i jej cover "Let's Dance". Zrozumcie psychofankę - wszystko inne, furda!
 

Piosenka pojawiła się w sieci w piątek i wywołuje ogólny OCH! zachwyt. O ile bez większego trudu znoszę słowne mizianie w Fakcie , czy na Onecie , o tyle gdy entuzjastyczną opinię wyrażają moi bliżsi i dalsi znajomi, trudniej jest mi zachować spokój. Po pierwsze, dlatego że bliższa koszula ciału, a po drugie, dlatego że coś jest strasznie nie w porządku - z nimi, lub ze mną. A mi się wątroba marszczy jak tego słucham, flaki przewracają i wbijam sobie paznokcie w udo. I nie jest to paroksyzm rozkoszy, bynajmniej. Powstaje więc pytanie: czy to ja nie doceniam dobrego wykonania niewątpliwie dobrego kawałka (w końcu to David Bowie, na litość - całkiem spierdolić się tego nie da!), czy poprzeczka zachwytu umieszczona jest tak nisko, że wystarczy, aby wykonawczyni nie oblizywała umywalki i już jest cacy-cacy (fleischmaschine) i pieją kury, pieją?

Zdaję sobie sprawę, że moje deklarowane co i rusz uwielbienie dla Bowiego (wiesz Katja , chyba masz rację z tym apostrofem. Mimo samogłoski na końcu. Ale do profesora Bańko się jeszcze zwrócę - tak dla spokoju sumienia) może stawiać pod znakiem zapytania moją zdolność obiektywnej oceny. Że jak mi ktoś bezbożną rękę podnosi i zamachuje się na dzieło arcymistrza, to ja mu od razu odruchowo tę rączkę utrącam. Ogniem i mieczem mojej wiary, którą zionę wszem i wobec. Rozumiem, że jestem tu podejrzana, ale mogę zrzucić z siebie ten cień wątpliwości: zupełnie nie mam nic przeciwko temu, by różni artyści wykonywali covery Bowiego. Oczywiście, nie wszystkie mi się podobają, jednak nie dopatruję się w tym z zasady aktu bluźnierstwa. Wręcz przeciwnie: cieszę się, doceniam, bywa, że ekscytuję jak dziecko.

 

Celowo posłużyłam się przykładem kanadyjskiego astronauty ( uwielbiam człowieka ), by wykazać, że nie przeszkadza mi u wykonawcy nawet amatorski wokal. Bo jak zwrócono mi uwagę Matylda Damięcka nie jest profesjonalną piosenkarką, tylko aktorką i takież kryterium oceny powinnam do jej występu przyłożyć. Potraktować go jak spektakl , którego ta piosenka notabene jest częścią. OK, jeśli o mnie chodzi, to wszystkie chwyty dozwolone, o ile finalny efekt ma w sobie to coś, co każe się zatrzymać, pochylić głowę, zamknąć oczy. To coś, czego nie znalazłam w "Let's Dance" Matyldy. I to ten brak sprawia, że nie umiem odczuwać radości z faktu, że znów ktoś wziął Davida na warsztat - a zazwyczaj maniacko tropię najlżejsze odwołania do jego twórczości. Wszędzie.

 

Co konkretnie mam do zarzucenia coverowi Matyldy? Tu niestety pewnie nie będę przekonująca - nie mam w zanadrzu nic, czym mogłabym zagrzmieć z ambony. Nie każę jej rolować blanta, ani turlać dropsa , w poczuciu mej nieskończonej wyższości. Po prostu uważam, że kawałek jest średnio zaśpiewany (ale to przecież nie jest profesjonalna piosenkarka, itd), niepotrzebnie okraszony wygibasami wokalno-mimicznymi, nie podoba mi się aranż, drażni ekspresja, nie podnieca klip. Ot, taka moja opinia, takie uczucie. Zranione. I taki tam sobie cichy FOCH! Na szczęście mam się czym pocieszyć - tę piosenkę naprawdę można zaśpiewać genialnie i zupełnie inaczej niż Bowie. OCH! Jest i spektakl... Co? Za wysoko ustawiam poprzeczkę? No trudno. Zatańczmy, jak nam zagrają.

 

P.S. Niestety David nigdy nie nagrał coveru "Waltzing Matilda", by zaspokoić moją neurotyczną potrzebę symetrii, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, ale Tom też da radę. T ake this Waltz , Matyldo.

 
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.