Co ważniejsze: "ja" czy "my"? - do rozważenia pod choinką

W ostatnim numerze "Wysokich Obcasów Extra" przeczytałam bardzo ciekawy wywiad z panem profesorem Marcinem Królem, który odebrałam trochę jak reprymendę dla samej siebie, bo dużo w nim przeciwko egoizmowi - a to nasz temat miesiąca i nie szczędziłyśmy pochwał takiej postawie. Przemyślenie argumentów mądrego człowieka to będzie chyba najlepsze podsumowanie nie tylko tego cyklu, ale i całokształtu spraw.

Dobrze jest czasem wyjrzeć poza koniuszek swojego nosa - święta zaś to odpowiedni czas, by przemyśleć i zrewidować swoje słuszne poglądy na wszystko. A nawet przyjąć na klatę krytykę. Lepiej od profesora Króla, niż od własnej ciotki, która ma ci wszystko za złe. Chociaż - czy ciotunia nie wyraża czasem słusznych trosk i zastrzeżeń? Nawet jeśli bywa męcząco pryncypialna. Namawiam gorąco do przeczytania całego wywiadu z "WOE" - skoro mamy chwilę wolnego. Ja zaś postaram się odnieść do tych fragmentów, które najmocniej mnie poruszyły i skłoniły do mniejszych i większych rachunków sumienia.

Wysokie Obcasy Extra

Ale właściwie, dlaczego "my" jest ważniejsze niż "ja"? - Po pierwsze skierowanie wszystkiego do jednostki pobudza egoizm. I to dziś robi neoliberalizm połączony z utylitaryzmem, czyli dążeniem do przyjemności, najczęściej oczywiście konsumenckich. Pobudza to w nas najniższe uczucia.

Hmm. Szczerze mówiąc nie zawsze myślenie o sobie i stawianie siebie na pierwszym miejscu, czy też ponad wspólnotą (rodzinną chociażby) jest wynikiem niskich pobudek i skutkuje tylko pobudzaniem ośrodka przyjemności. Wiara w siebie, chęć zapewnienia sobie wszystkiego, co tylko możliwe, dbanie o własny rozwój, własne zdrowie i własne samopoczucie może też prowadzić ku samodoskonaleniu. A to nie jest w tak oczywisty sposób powiązane tylko z przyjemnością - oczywiście PRZYJEMNIE jest być coraz lepszym: lepszym w swojej dziedzinie zawodowej, osiągającym lepsze wyniki w sporcie (och ta mania biegania), ale także bardziej opanowanym czy samoświadomym. To wszystko wymaga też starania, czasem trudnej walki z samym sobą. Czy fakt, że toczę ZE SOBĄ walkę dla SIEBIE, czyni ją mniej wartościową?

(...) dzisiejszy model cywilizacyjno-kulturowy czyni z nas ludzi, którzy myślą tylko o sobie, i to właśnie w kategoriach szukania przyjemności. A ponieważ o te przyjemności nie jest tak łatwo - no, chyba że o te niższe, gdy kupi pan sobie nowy tablet - to większą część życia spędzamy na unikaniu cierpienia. Sądzę, że bardziej bronimy się przed cierpieniem, niż naprawdę doznajemy przyjemności.

To, że wszystko nam mówi, żebyśmy kochali siebie i robili sobie dobrze, to jedno - na pewno ta diagnoza jest słuszna. Pogoń za zaspokajaniem wyimaginowanych, czy wmówionych nam przez sprytnych marketerów potrzeb, to jednak tylko jeden z aspektów tego pędu. Ten przywołany przez profesora tablet nie wydaje mi się tu nawet najgorszy - to całkiem przydatne narzędzie i jak każde narzędzie można je wykorzystać czyniąc dobrze, nie tylko sobie. Gorsze jest sprowadzenie siebie i naszego otoczenia tylko do roli odbiorców bodźców, bo wtedy oczywiście będziemy chcieli, by były one przyjemne. Kto się będzie dobrowolnie poddawał elektrowstrząsom? Unikanie smutku, cierpienia, słabości, niepewności, żalu, nudy - wieczne stymulowanie się i zmuszanie do nadaktywności. Tak, to może nas wykończyć. Człowiek potrzebuje niedoskonałości. Wygrał Pan, Profesorze.

(...) Powodem jest też brak kultury bezinteresowności, bo tego też wymaga przyjaźń. Przyjaźnimy się głównie z ludźmi o podobnym statusie finansowym, bo co, jak pójdziemy na kolację do restauracji i przyjaciela nie będzie na nią stać? Cywilizacja stawia wiele przeszkód przyjaźni. Ta więź może stać się kłopotliwa, lepiej się nie angażować. Trudno o przyjaźń, trudno o utrzymanie małżeństwa. Lepiej skupić się na sobie. Na swoich przyjemnościach, zgodnie z zasadą utylitaryzmu.

Jak jesteśmy infekowani utylitaryzmem? - Choćby w reklamach pism kobiecych. Wszystko jest tam tak odrysowane, by jedna osoba uzyskała jak najwięcej przyjemności. To jest niesłychanie szkodliwe dla życia społecznego.

Przyjaźń w naszych czasach może być trudna, ale z drugiej strony obserwuję jak często więzi przyjaźni zastępują te tradycyjne rodzinne, czy wynikające wspólnoty wiary na przykład. Przyjaciele zastępują sobie mężów i żony, rodzinę, tworzą własne małe zbiorowości. Czy te przyjaźnie są płytsze niż te, które przywołuje pan Król? Nie sądzę, choć może opierają się na nieco innych filarach. Ale bezinteresowności na pewno w tych relacjach nie brakuje - brakować może czasu, ale to inny problem (też zresztą poruszany w tym arcy-ciekawym wywiadzie).

Co do pism kobiecych jako rozsadników idei utylitaryzmu, rozumianego jako folgowanie swoim potrzebom (możliwe, że wyimaginowanym) i zachciankom. No cóż, szczerze mówiąc nie widzę (ale może to kwestia słabego wzroku i niedostatków intelektu) jak pogoń za ideałem (nie ważne jak nierealistycznym, czy godnym krytyki) lansowanym za pomocą tego typu środków przekazu miałoby osłabiać demokracje - czego obawia się Profesor. Kobieca próżność jako zwiastun apokalipsy i końca (naszych) czasów? Nie, chyba nie.

Wysokie Obcasy Extra

Celem, który człowiek powinien sobie stawiać i który daje mu najwięcej satysfakcji, jest wolność. ( ) Przecież zawsze jesteśmy uzależnieni, choćby od rodziny? - Oczywiście, że małżeństwo i dzieci są zniewoleniem. To sprowadza życie do codzienności. Być może uda się je wychować tak, by jak najszybciej opuściły dom, nam z żoną się udało, ale przez te 18 lat czeka nas harówa. Nie ma cudów. Ja to wiem, mówię tylko, że o wolność trzeba strasznie walczyć. Jak najmniej być uzależnionym od okoliczności zewnętrznych, jak kariera czy pieniądze. Po prostu być swobodnym. Nie namawiam, by porzucać rodzinę, sądzę tylko, że na co dzień nie cenimy wolności. Oczywiście jak przyjdzie socjolog i zapyta, to odpowiemy, że bardzo. Ale czy naprawdę każdy walczy o swoją wolność? Myślę, że w minimalnym stopniu. Żeby cenić wolność, trzeba wiedzieć, co z nią zrobić.

Auć, tu boli. Tu jest sedno: wolność. Nie ma jej już w naszym życiu prawie wcale, a w każdym razie ma się jej niewiele. I być mieć poczucie wolności trzeba dobrowolnie zrezygnować z wielu rzeczy, na przykład z bezpieczeństwa - choćby finansowego. Kto z nas - odpowiedzialnych (och tak!), myślących o rodzinie (a jednak!), przyszłości i spłacie kredytu - może sobie na tę wolność pozwolić? Nasze egoistyczne pokolenie chodzi w gruncie rzeczy na krótkiej smyczce. Chyba faktycznie jesteśmy godni politowania. Bo zapewniając sobie to i owo, najczęściej wcale nie robimy tego, na co naprawdę mamy ochotę. Taka pułapka pogoni za najlepszym możliwym życiem. W imię egoistycznej chęci dążenia ku szczęściu. Touche!

Z drugiej strony, wszyscy zasiądą jak co roku do wieczerzy wigilijnej. Jak pan myśli - po co? - Oczywiście, że jest to rytuał, ale taki, który jednoczy. Szczególnie w takim świecie jak nasz święta Bożego Narodzenia są rytuałem korzystnym. Musimy podjąć wtedy ten wysiłek i spotkać się w rodzinie z kimś, z kim na co dzień się nie zgadzamy. Po to są rytuały. W sumie ma to sens, bo takie zachowania odwołują nas do pewnych wartości. Trzeba mieć wyjątkowo nieudane życie rodzinne czy jakąś podłą osobę w rodzinie, żeby nie lubić świąt. Lubimy to, bo potrzebujemy odrobiny ciepła w życiu prywatnym. Trudno je znaleźć w życiu zawodowym czy koleżeńskim. Nie ma w tym nic złego, że to rytuał.

Zazwyczaj staramy się unikać tego, co nieprzyjemne, to prawda, a w Święta musimy trochę powściągać tę skłonność. Być miłym dla matki, która ględzi, nie pyskować wujowi, który bredzi, udawać, że podobają nam się idiotyczne prezenty. Ale to dobrze. To naprawdę dobrze, że tak jest - nawet jeśli kusi wielka ucieczka na ciepłą wyspę i odcięcie się od rodziny z jej głupimi rytuałami, nudzeniem o tym samym, kłótniami o politykę i jedzeniem rozklejających się pierogów. Jeśli uciekniemy, to za kilka lat (babcia nie jest nieśmiertelna, nasi rodzice też zaczną nam znikać) czeka nas tylko żal, że postawiliśmy swój święty spokój nad możliwością bycia z bliskimi. Nawet jeśli w wielu kwestiach wydają się tak dalecy. Ale bez nich jesteśmy tylko nami. Z nimi: zbiorem doświadczeń, anegdot, pamięci, mądrości. Gwiazdkowe wędzidło nałożone naszej skłonności, by było tak, jak chcemy i lubimy, poddanie się rytuałowi, tradycji, wymogom i żądaniom innych - bez tego bylibyśmy gorszymi ludźmi. Tutaj warto schować swoje "ja" do kieszeni. Choćby na ten jeden wieczór, czy jedną wizytę u marudnego wujaszka.

A jak ma się egoizm do świątecznych akcji charytatywnych? - No tak, święta to ta chwila, kiedy pozwalamy sobie na bycie miłym wobec innych, dawanie prezentów. Oczywiście nie jesteśmy w stanie tak się zachowywać przez cały rok, więc biorąc udział w akcjach charytatywnych stwarzamy sobie alibi, że jesteśmy dobrzy, wspaniałomyślni i bezinteresowni. Ale gdyby policzyć łączny dochód z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i innych akcji charytatywnych, którymi tak lubimy się chwalić, to i tak nie będzie on stanowił nawet jednego procentu tego, co państwo wydaje w Polsce na domy dziecka. Sprawdziliśmy to w Fundacji Batorego. W sumie to jest minimalna kwota, z której robi się wielkie halo.

Tu pan Profesor otwiera puszkę z Pandorą. Bo strasznie nie lubimy, gdy mówi nam się, że nasze działania są pozorne i służą egoistycznej chęci poklepania samego siebie po ramieniu, że taki jestem dobry, miły i szlachetny, bracia patrzcie jeno(t). I że najchętniej wybieramy te formy pomocy, które najmniej wymagają od nas samych. Bo wszystko poza zleceniem przelewu jest bardzo trudne - trudno jest pracować jako wolontariusz w hospicjum, trudno nawet się zebrać i zawieźć przed świętami ciuchy i zabawki do domu samotnej matki (tak, miałam to zrobić - i co?). Oczywiście warto zebrać i kasę, kasa zawsze się przyda, ale umówmy się: trudniej jest zrobić coś realnego, bo to zawsze łączy się z poświęceniem. A my cholernie nie lubimy się poświęcać, bo to jakieś głupie, słabe i bez sensu. Czy aby?

Wysokie Obcasy Extra

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.