Siadłam do pisania tego tekstu z założeniem, że wyznam wszystko. Poznacie moje mroczne sekrety, wszystkie wstydliwie skrywane małostkowości, paskudne nawyki, koszmarne cechy, upierdliwe wadki i obmierzłe wadziątka. Niech tam! Żem piekielnica, choleryczka, kompulsywna i marudna, że za łatwo odpuszczam i za często zmieniam zdanie, że lecę siłą inercji, uciekam od rzeczy trudnych i nieprzyjemnych, a dla kontrastu łatwo się zapieniam, czepiam się drobiazgów i mam słomiany zapał. Do tego jestem nałogową flirciarą, konfabulantką i męczyduszą, kłamię na zawołanie, rżnę głupa przyłapana na gorącym uczynku i nie mam wstydu za grosz. Obrażam się jak dziecko, choć udaję, że wcale, nie umiem przyznać się do błędu i wyżywam swoje złe humory na otoczeniu. Do tego narcyzm gra u mnie o lepsze z neurozą (zgadnijcie, kto wygrywa). A jak się upiję? Jeszcze gorzej. Ale - czy to takie ciekawe? No dajcie spokój.
Ciekawsze jest coś innego. Jako klasyczna drama queen /attention whore - czyli taka męcząca osoba, która musi cały świat zajmować swoimi wyssanymi z palca problemami, domagając się przy tym pochwał i głaskania po główce - o tym, że piszę i że słabo mi idzie, musiałam informować na bieżąco tenże właśnie CAŁY ŚWIAT. A przynajmniej fejsbunia, bo jestem przecież uzależniona - zarówno od rzucania, niby to od niechcenia, efektownych statusików jak i od prowadzenia wielopiętrowych konwersacji z siedmioma osobami naraz (robiąc przy tym milion literówek, bo mam marchwiane łapy). I reakcje tegoż świata były dużo ciekawsze niż ja. Bo ja to jestem w gruncie rzeczy zupełnie nieciekawa (tak, to jest dobry moment, by gorąco i szczerze zaprzeczyć).
Na początku kolega - nazwijmy go Panem Piotrem, gdyż zupełnie przypadkiem tak właśnie ma na imię - na wieść, że zamierzam "wyznać całą prawdę" sarknął z cicha (nadinterpretowuję, przecież pisał na Facebooku, więc skąd mogę wiedzieć skoro nie dał didaskaliów): "Nie, no całej nie pisz. Coś zostaw". Sarkazm o tyle uzasadniony, że mój rozbuchany ekshibicjonizm sprawia, że nagminnie opowiadam o swoich bardzo prywatnych sprawach osobom całkiem postronnym, więc białych plam na tej jednej wielkiej plamie na honorze to już za wiele nie zostało. I Pan Piotr dobrze o tym wie, bo regularnie go zamęczam. Możliwe też, że napisał mi tak na odczepnego, bo naprawdę ma już dosyć tych wszystkich moich nieciekawych historii o mnie (to jest jeszcze lepszy moment, by gorąco i szczerze zaprzeczyć). Czy mnie to zniechęca? Nie bardzo.
Potem poskarżyłam się koleżankom, że pisanie idzie jak po grudzie (nie, po grudzie szłoby na pewno lepiej), bo w końcu kto lepiej zrozumie mękę twórczą (tfu!) niż moja fochowa drużyna? Niezawodna redaktor Rączka pospieszyła z pocieszeniem, że przecież wady są najciekawsze i że to wcale nie tak, że znowu wymyśliłam jakieś kretyństwo a teraz muszę je zrealizować, bo moja chora ambicja mi tak nakazuje. (Tak naprawdę Rączka wcale tego nie powiedziała, ale wciskanie ludziom w usta rzeczy, których nie mówią, ani nawet nie myślą, to moja specjalność). Natomiast redaktor Zielińska z właściwą sobie celną złośliwością napisała: "zajrzałam do Twojego tekstu i zasmuciło mnie, że się tak szybko skończył" . No owszem - w danym momencie tekst składał się z dwóch zdań i przykrótkiego spisu niezbyt przekonujących wad, ale żeby tak jawnie sugerować, że po pierwsze primo pisać nie umiem, a po drugie wad mam ZNACZNIE więcej? O niedoczekanie! Czekaj, ty zołzo!
Szybko jednak ochłonęłam z gniewu, bo ujął mnie Patyczak (przez chwilę miałam pomysł, by nazwać go w tekście Panem Grzegorzem, jednak tego by mi nie wybaczył raczej, choć to dusza człowiek), który autentycznie przejął się tym moim biadoleniem, że laboga, tak mi ciężko i napisał w prywatnej wiadomości: "Z czym masz kłopot w robocie, może umiem pomóc?". A najlepsze jest to, że bardzo mi pomógł, bo gdy już z pewnym zażenowaniem wyznałam mu w czym rzecz, Grzesiek bez wahania skatalogował moje NAJGORSZE wady:
To prawda - wzruszyłam się. I zawstydziłam, że dobrym ludziom gitarę po nocy zawracam, a oni zamiast spuścić mnie po brzytwie, jak na to zasługuję, dodają mi otuchy przyjemnymi kłamstwami. Czyli nie mogę być taka zupełnie zła, skoro jednostki wartościowe mnie lubią. A to ci niespodzianka!
QED .
P.S. Pan Piotr zaprzeczył gorąco.