Po pierwsze ceny. Buty dla dzieci są koszmarnie drogie. Zwłaszcza jeśli dziecko jest małe i stópka szybko mu rośnie (czytaj: bucik będzie zdatny do użytku góra przez jeden sezon) a nam zależy żeby się prawidłowo rozwijała. Więc szukamy butów "lepszych", ortopedycznie poprawnych, wykonanych z dobrej jakości materiału. A te kosztują fortunę, niestety.
Po drugie rozmiary. Każda firma ma własną rozmiarówkę: moja starsza córka nosi jednocześnie buty w trzech różnych rozmiarach - każdy od innego producenta. To dosyć poważnie utrudnia robienie zakupów zaocznych ("zastópnych" chyba) - a przecież nie zawsze mamy dziecko i jego stópki przy sobie, żeby móc przymierzyć butki.
Po trzecie czas. Bo kto go ma w nadmiarze? Pójście z dzieckiem na zakupy to czas, którego nikt nam nie odda - tego ganiania między półkami, marudzenia, okazjonalnych ataków histerii (wersja młodsza) albo złego humoru i obrazy na cały świat (wersja starsza). A kupowanie w sieci jest obarczone ryzykiem nie trafienia w rozmiar.
Trzeba więc kombinować i lawirować - tu wypatrzyć okazję, tam wybrać się do outletu, zaryzykować zakup na allegro. Za każdym razem żegnając się z wciąż sporym kawałkiem gotówki. Co jest bardzo nieprzyjemne - zwłaszcza gdy każdej z córek trzeba kupić przynajmniej po dwie pary butów na sezon (ok, jedną parą mogą być zawsze nieśmiertelne kalosze. Tanie i praktyczne). A jeszcze: "mamusiu chciałabym takie balerinki złote i różowe i z cekinami". I kapcie do przedszkola co chwila, bo się zdzierają.
Oczywiście są zawsze opcje takie jak tanie sieciówki (ostatnio kupiłam całkiem spoko adidaski dla młodszej - za trzy dychy), używańce (czuję opór) czy dary od koleżanek, których dzieci wyrosły z obuwka (korzystam jeśli tylko się da).
Jednak temat dzieciowego buta powraca wciąż jak zmora: co sezon razy dwa. I miej potem porządek w przedpokoju. Nie da się. A jeszcze nie kupiłam sandałków...
Butologia stosowana